Wieczny początek. Beata Szady
odlatują. Mężczyźni chwytają cegły i zaczynają wygrzebywać gruz za oknem. Może uda się przedrzeć, dostać do światła, zaczerpnąć świeżego powietrza? Robią mały otwór, a że Herbert jest szczupły, to przeciskają go przez tę wnękę, żeby zobaczył, co się dzieje na zewnątrz.
– Ja wychodzę – wspomina Monkowski – a tam stoi kuchnia polowa. I nasi – Wehrmacht. Od razu dali mi blaszak z zupą, bo akurat coś tam mieszali. Ja z powrotem do piwnicy. Mówię, że nasi stoją.
Znowu słychać naloty. Z pół dnia piwnica siedzi cicho. Kiedy się uspokaja, wysyłają Herberta na zwiady. Kuchnia polowa nadal stoi. I żołnierz wciąż miesza w garze.
– Podchodzę i słyszę, że oni jakoś dziwnie rozmawiają… A to Rosjanie byli. Odbili ten kawałek. Też dostałem menażkę zupy, ale się wystraszyłem i pędem pobiegłem do piwnicy.
Ratunek. Ktoś zauważa przejście do innych piwnic. Stamtąd wychodzą na zewnątrz i przedostają się do portu w Piławie (dzisiejszy Bałtyjsk w Obwodzie Kaliningradzkim). Tam ładują na statki kobiety z małymi dziećmi. To one mają pierwszeństwo, więc niemowlęta są silnie poszukiwane. Herbert widział, a Maria swoimi opowieściami często potwierdzała jego wspomnienia, jak ze statku rzucano małe niemowlęta – najprawdopodobniej martwe – kobiety na dole zaś łapały je i biegły z nimi do kolejki. Byleby dostać się na statek.
Rodzina Monkowskich stoi z boku, w wielkim tłumie. Maria mówi: „Nigdy się tam nie dostaniemy”.
Idą do innej części portu, stoją przy murowanym brzegu. Co robić? „Trzeba zorganizować nocleg” – myśli Maria.
– I wtedy podpływa mała motorówka, człowiek pyta mamę, czy jest żoną tego a tego oficera, mama potwierdza, motorówka przybija do brzegu, nas, dzieci, rzucają na pokład, a mamę, w końcu jest żoną oficera, przeprowadzają przez kładkę. – Tak tę sytuację zapamiętał Herbert. – Owszem, mama skłamała. Potrzeba życiowa.
Gustloff
Motorówka dowozi ich do okrętu wojskowego. Herbert nie pamięta jego nazwy. Są ostatni. Resztę już pozbierali. Znajdują się tam głównie zacne kobiety, żony oficerów. Okręt ma dogonić inny statek pasażerski, który nazywa się Wilhelm Gustloff. Zatonięcie tego drugiego za parę godzin przejdzie do historii jako największa katastrofa morska w dziejach ludzkości.
Ruszają. Okręt wojskowy jest mały, kajuty bardzo ciasne. Ledwie rozpoczynają podróż, a już wszyscy wymiotują. Nie minie wiele czasu, nim kajuty zamienią się w pływalnie.
– Mnie to do dziś jest zupełnie obojętne, czy statek się przewraca, czy płynie prosto, ale dla większości pasażerów jednak nie. Więc wymiotują. Moja żona zawsze mówiła: „Ty masz żołądek z blachy!”. Dzięki Bogu! I partii! – żartuje Monkowski.
Wydostaje się z tego basenu na pokład. Mimo że na dworze panuje mróz, woli to zimne, ale świeże powietrze niż smród wymiocin. Na pokładzie dostrzega armatę. Obok stoi żołnierz. Przygarnia go do siebie, daje czekoladę. Grubą, w okrągłych puszkach, przeznaczoną dla wojska.
– To była prawdziwa czekolada! Bardzo smaczna! Raczej gorzka niż mleczna. Tylko strasznie twarda. Nawet nie byłem jej w stanie na tym statku przełamać. Więc lizałem. Pochwaliłem się mamie. Nie pomyślałem o tym, że jak się dowie, to będę musiał się podzielić z siostrą.
Późnym wieczorem okręt wojenny dogania Wilhelma Gustloffa, a raczej jego pozostałości. Herbert na własne oczy widzi ostatnie jego światła tuż przed zatonięciem.
Okręt jest wycieczkowcem. W czasie wojny służy jako transportowiec piechoty i statek szpitalny. 30 stycznia 1945 roku ma na swoim pokładzie blisko dziesięć tysięcy ludzi – w większości cywilów, uciekinierów z Prus Wschodnich.
O godzinie dwudziestej pierwszej szesnaście uszkadzają go trzy torpedy wystrzelone przez radziecki okręt podwodny. Agonia statku trwa godzinę i pięć minut. Rozpoczyna się akcja ratunkowa. Bierze w niej udział również okręt wojskowy, na którym znajduje się rodzina Monkowskich. Mnóstwo ludzi pływa w lodowatej wodzie. Niektórym wystarczy chwila, żeby umrzeć po zetknięciu z takim zimnem. Żołnierze wyławiają uciekinierów. Ale wcześniej muszą zrobić dla nich miejsce na statku.
– Wyrzucali wszystko, każdą teczkę, każde wiadro z marmoladą – wspomina Monkowski. – „O mój Boże! – pomyślałem sobie. – Wojna, a oni marmoladę wyrzucają!”. Więc szybko, hyc! do wiadra i jeszcze ręką zagarnąłem tę marmoladę. Była słodka, twarda i nienaturalnie czerwona.
Z okrętu wyrzucono wszystko, byleby wziąć jak najwięcej ludzi. Upychają jak można. Więcej się nie da. Koniec. Na pokładzie stoi młoda kobieta. Woła, że jej mama jest jeszcze w wodzie. Prosi, żeby ją ratować. „Nikogo więcej już nie weźmiemy!” – słyszy, więc wyskakuje z okrętu i topi się razem z nią. Podobnie jak sześć tysięcy sześciuset innych pasażerów. Udaje się ocalić zaledwie tysiąc dwieście piętnaście osób.
– Tego się nie zapomina. Wszystko staje przed oczami – mówi zamyślony Monkowski. – Bo ja, jak opowiadam, to widzę film. I mówię, co widzę.
Pamięć
Herbert Monkowski jest wyjątkowym rozmówcą. Opowiada pedantycznie, dokładnie, z najmniejszymi szczegółami. Tak opowiadać potrafią najczęściej kobiety. Pamięta kolory (album rodzinny był czerwony), liczby (pomiędzy Jarotami a Olsztynem po wojnie stało siedem czołgów), nazwy własne (rower był marki Diamant). Ale w przeciwieństwie do kobiet nie zbacza z tematu. Tylko one są mistrzyniami wszelakich wtrąceń.
Zazdroszczę mu takiej pamięci w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Choć zdarza mu się powtarzać tę samą historię kilkakrotnie (na przykład podczas drugiej i piątej rozmowy), ma to swój plus – w ten sposób sam siebie weryfikuje. Choć już nie pamięta, że mi ją przedstawiał, to opowiada z tymi samymi detalami. Identycznie.
Opowieści z jego ust płyną jak rzeka. Nie trzeba go ciągnąć za język, dopytywać, dociskać. Wystarczy zadać jedno pytanie, a on snuje godzinny wywód. Czasami jednak wyskakuje jak filip z konopi: „A z czego pani żyje? Czy pani może sobie pozwolić, żeby tak długo u mnie siedzieć?”.
Spotkania z Herbertem Monkowskim przypominają mi rozmowy dziadka i wnuczki. Starszy pan skrupulatnie tłumaczy mi przeszłość, czasami oburzając się na moje pytania: „Puszki? A skąd wtedy puszki?!”, „Bułki? Ale pani zabawna. Oczywiście, że chleb!”. I daje życiowe rady. Chociażby taką: „Dwa razy dwa musi wyjść pięć. Bo zawsze z twojego działania musi być jakiś zysk. Jak jest cztery, to jesteś na zero, czyli się cofasz. A musi być rozwój. Dwa razy dwa jest pięć. Matematycznie oczywiście cztery. Ale matematyka to nie życie”.
Powrót
Rodzina Monkowskich wychodzi na ląd w Rostocku, ale niedługo pobędzie w Niemczech. W czerwcu 1945 roku Maria postanawia wracać z dziećmi do domu. Jej mąż August przecież ich tutaj nie znajdzie. Wykorzystuje okazję – Rosjanie demontują jeden z dwóch torów kolejowych, bo szyny przydadzą się w Sojuzie. Te ostatnie jadą na wschód, „a my jesteśmy ze wschodu, więc jedziemy do domu”. Tak zadecydowała Maria.
Wagon pierwszy, drugi, trzeci. Na burtach ułożone szyny. Na szynach siedzą ludzie. Niektóre matki, żeby uchronić dzieci przed wiatrem, umieściły je z boku, między burtą a szynami. Tam też jest bezpieczniej, przynajmniej tak im się wydaje, bo stamtąd nie mogą spaść.
– I teraz tak – tłumaczy mi techniczne zawiłości Monkowski – przy zakręcie wagony jadą jak trzeba, ale szyny się nie zegną, bo nie są elastyczne, tylko się obrócą. Jeden koniec pójdzie na prawą stronę, drugi na lewą. I tak też się dzieje. Przy