Wieczny początek. Beata Szady
i tajemniczym listem.
Każdy z powyższych tekstów to reportaż historyczny zahaczający o teraźniejszość. Inaczej jest z trzema kolejnymi. Tutaj królową jest współczesność. W pierwszym tytułowi rozbieracze opowiadają o intratnym biznesie, jakim jest obecnie na Warmii rozbiórka starych domów, obór, stodół. Niestety interes ten rujnuje również w ekspresowym tempie krajobraz kulturowy regionu. Kto jest winien? Czy właśnie rozbieracze? Drugi tekst na czasie to Praca w teatr. Ewa i Robert Wasilewscy tworzą na Mazurach teatr tożsamościowy – przez sztukę opowiadają o przeszłości regionu, edukują i zadają pytanie: „A ty kim jesteś?”. Wreszcie ostatni reportaż, którego bohaterami są potomkowie powojennych osiedleńców. Pytam ich, czy utożsamiają się z Warmią i Mazurami i czy nadal ciąży na nich klątwa wiecznego początku.
Postscriptum to próba przedstawienia Warmii i Mazur jako dwóch oddzielnych bytów. Bo choć najczęściej mówimy o nich łącznie, w rzeczywistości to dwie odmienne krainy. Staram się pokazać te różnice, a także odpowiedzieć na pytanie o to, dlaczego jedna żyje w cieniu drugiej.
W ten oto sposób opowiadam ostatnie sto lat Warmii i Mazur.
III
Termin „klątwa wiecznego początku” ukuła profesor Barbara Fatyga. Użyła go w raporcie Kultura pod pochmurnym niebem (2014 rok), który jest diagnozą stanu kultury w województwie warmińsko-mazurskim. Jednak samo wyrażenie nasunęło jej się o wiele wcześniej, bo już w roku 1986, kiedy analizowała pamiętniki chłopów nadesłanych na ogólnopolski konkurs „Łączy nas ziemia”. Jednym bardzo wyrazistym motywem, niezależnie od tego, kto pisał – czy starzy, czy młodzi – była prawie identyczna fraza na początku opowieści o losach rodziny, mianowicie: „Rodzice moi zaczynali od zera”.
– W momencie, kiedy w znacznie późniejszych badaniach na Warmii i Mazurach pojawił się ten sam wątek zaczynania od początku, dość naturalnie pojawiło się wyrażenie „klątwa wiecznego początku” – tłumaczy profesor Fatyga. Definicja tego hasła jest wbrew pozorom dość szeroka. – Klątwa wiecznego początku odnosi się do okoliczności zewnętrznych: politycznych, ekonomicznych, przyrodniczych. Przyjdzie wojna – trzeba uciekać i zaczynać życie w nowym miejscu. Przyjdzie burza – zniszczy dom i trzeba zaczynać od zera. Umrze ojciec – świat się wali w sekundę, bo matka zostaje sama z dziećmi. Czyli aktywność ludzi, którym się przyglądamy, zostaje w sposób przez nich niezawiniony zniszczona, przerwana, zdestruowana. Jeżeli mają oni w sobie jeszcze jakąś wolę walki, to podejmują ten wysiłek po raz drugi. Nie dają się zniszczyć, ale muszą zaczynać od zera.
Jeżeli prześledzić losy bohaterów tej książki, to wszyscy po 1945 roku zaczynali od nowa: zarówno ci, którzy wyjechali z byłych Prus Wschodnich – nieważne, czy tuż po wojnie, czy później (Monkowski, Burdinski) – wszystkie te matki, których mężowie nie wrócili z wojny (jak chociażby matka Orłowskiego), jak i powojenni osiedleńcy z centralnej Polski czy Kresów Wschodnich (Kowalscy, Kądzielewscy). To łączy moich bohaterów – są ofiarami klątwy wiecznego początku.
Kazimierz Jaroszyk – dobrze zbudowany, łysy pan z mocnymi brwiami – życie rodzinne wkomponowuje w zawodowe. Dom w Szczytnie jest jednocześnie redakcją gazety „Mazur” i miejscem spotkań działaczy polskich. Często przypomina ul. Żywe rozmowy nie mają końca. Przysłuchuje się im jego dziesięcioletni syn Heniek. Wiele nie rozumie – to zbyt trudne sprawy na jego chłopięcą główkę. Zauważa jednak, że od jakiegoś czasu często pada w nich jedno dziwne słowo. W wolnej chwili pyta więc ojca, co to jest ten plebiscyt. „Wytłumaczył mi wtedy, że lud zamieszkały na Mazurach [również na Warmii – przyp. aut.] ma zadecydować o tym, czy chce należeć do Polski, czy do Niemiec” – mówi Henryk Jaroszyk w reportażu radiowym Interludium mazurskie.
Do plebiscytu nie zostało wiele czasu. To martwi Kazimierza Jaroszyka, który na Warmię i Mazury przybywa pod koniec XIX wieku z Wielkopolski, żeby tutaj ratować polskość. Jakie przedsięwziąć działania, żeby jak najwięcej mieszkańców Warmii i Mazur głosowało za Polską? Nad tym zastanawiano się w ulu. Jaroszyk, tylko metaforycznie, rwie sobie włosy z głowy.
Postanowienia kończącego I wojnę światową traktatu wersalskiego dotyczące Warmii i Mazur nie przypadają Jaroszykowi do gustu. Jest racjonalistą. Uważa, że plebiscyt skazuje Polskę na przegraną, gdyż ludność pozbawiona polskiej świadomości narodowej, a związana od lat z niemieckim państwem, zagłosuje za pozostawieniem regionu w granicach Niemiec. Nawet jedzie w tej sprawie do Warszawy. Jego wniosek, żeby odwlec plebiscyt, a najlepiej z niego zrezygnować, nie znajduje zrozumienia. Ktoś mu w tej Warszawie mówi: „To jest nie do wyobrażenia, żeby nawet Niemiec na Mazurach głosował za przegranymi!”. Czyli za Niemcami, którzy są wielkimi pokonanymi w I wojnie światowej. „Przecież nikt nie głosuje na zwyciężonych!”
Plebiscyt pokaże jednak co innego.
Język
To była dziwna polskość. Taka polskość z alzheimerem. Warmia bowiem w momencie plebiscytu od prawie stu pięćdziesięciu lat (czyli od pierwszego rozbioru Polski) należała do Niemiec, a dokładnie do Prus Wschodnich – najbardziej wysuniętej na wschód niemieckiej prowincji. Podobnie zresztą jak Mazury, tylko że one nigdy nie wchodziły w skład Rzeczypospolitej, a przez zaledwie dwieście lat (od XVI do XVIII wieku) były z nią luźno związane jako państwo lenne. Mimo to ich mieszkańcy mówili po polsku. Gwara mazurska bowiem jest mieszaniną języka ludowego i staropolskiego z pewnymi naleciałościami niemieckimi. To dlatego reporter Melchior Wańkowicz w książce Na tropach Smętka tłumaczy swojej córce, dlaczego na Mazurach (które w tym czasie należały do Rzeszy) nie trzeba znać języka niemieckiego:
– […] wszędzie tam rozmówisz się po polsku.
– Dlaczego?
– Bo to, w istocie, kraj polski. Bo tam mieszka 400 000 ludności mówiącej po polsku.
– To czemu nie wrócili po wojnie [I światowej – przyp. aut.] do Polski?
– Mogli przyjść, ale nie wrócić, bo w niej nigdy nie byli. Mieszkają na tej ziemi od siedmiuset lat. […] Wyznają wiarę ewangelicką. O Polsce wiedzieć nie chcą, a raczej po prostu nie wiedzą nic. […]
Tili głowa pracuje:
– A mówią po polsku?
– Mówią po polsku.
– To są Polacy…
– Ja tak sądzę. Ale oni nawet o tym nie wiedzą. Oni niezupełnie zdają sobie sprawę, że ich mowa jest polska.
Skąd wziął się ten język? Jego genezę próbowało tłumaczyć wielu. Jedni pisali trudno i zawoalowanie, inni bardzo prosto: że gwara mazurska wywodzi się z dawnego języka staropolskiego, który przybył na tereny pruskie wraz z osadnikami polskimi z Mazowsza w XV–XVI wieku.
Jednak przywiązanie do polskiej mowy nie oznaczało istnienia u Mazurów polskiej świadomości narodowej.
Mazurzy
To była dziwna polskość. Taka polskość w stanie rozkładu. Setki lat germanizacji i asymilacji zrobiły swoje. To dlatego ani związki z językiem polskim, ani pokrewieństwo etniczne nie miały większego znaczenia w kształtowaniu tożsamości narodowej Mazurów. W 1918 roku historyk Stanisław Zieliński pisał:
Polskość ludu mazurskiego jest, niestety, tylko językowa. Narodowo