Król darknetu. Nick Bilton
nawet w myślach, leżąc nocą w łóżku). Do tego dochodził klub libertariański, w którym nie przegapił ani jednego spotkania. W ciągu ostatniego roku zgłębił każdy aspekt libertariańskiej teorii politycznej. Latał po kraju na konferencje libertariańskie, by słuchać wystąpień ekspertów (za podróż płacił klub). Razem z prezesem klubu Alexem oraz innymi członkami spędzał również niezliczone godziny w barze Corner Room przy College Avenue, gdzie prowadził dyskusje i szlifował poglądy na temat roli państwa w społeczeństwie oraz tego, jak ograniczać jego niesprawiedliwą, często nieludzką wręcz opresyjność.
Wszystko to fascynowało go i inspirowało, jednak miało również swoją cenę. Obsesja na punkcie klubów odbijała się negatywnie na wynikach w nauce.
Nie tylko to odwracało jednak jego uwagę od studiów. Była też jego nowa dziewczyna, Julia. Para zakochanych – powiedzenie sobie „kocham cię” nie zajęło obojgu dużo czasu – spędzała razem niemal każdą chwilę. Ponieważ Julię czekały pierwsze święta Bożego Narodzenia bez matki, Ross zaprosił ją do siebie do Austin. Zanim wyjechali, zakradł się do swojego laboratorium na Penn State i stworzył dla niej kryształ w kształcie pierścionka.
Doceniał, że Julia potrafiła godzinami słuchać, jak on mówi o swoich przekonaniach, między innymi na jeden z tematów dzisiejszej debaty, który znał lepiej niż ktokolwiek: reforma amerykańskich przepisów antynarkotykowych.
– Proszę zająć miejsca – zaskrzeczał do publiczności profesor zawiadujący dyskusją. – Zaraz zaczynamy.
Ross, który miał na sobie, co było u niego rzadkie, koszulę wpuszczoną w spodnie, usiadł za biurkiem obok dwóch kolegów z klubu College Libertarians. Profesor przedstawił pokrótce uczestników, a potem w sali zapadła cisza.
– Państwo nie ma prawa mówić ludziom, co mogą, a czego nie mogą wprowadzać do organizmu – zaczął Ross, po czym wyjaśnił, że narkotyki, i to wszystkie rodzaje, powinno się zalegalizować, ponieważ społeczeństwo byłoby wtedy bezpieczniejsze. Ludzie mają zaś prawo decydować, co chcą robić z własnym ciałem.
Podczas debaty na widowni znajdowało się tylko jakieś czterdzieści osób, a większość wyłącznie dlatego, że dawało to dodatkowe punkty u wykładowcy nauk politycznych. Ross jednak traktował tę dyskusję tak samo poważnie, jakby występował przed Kongresem Stanów Zjednoczonych.
Przedstawiciel College Republicans kontrował jego argumenty:
– Jak można zalegalizować coś, co rokrocznie zabija dziesiątki tysięcy osób?
Poparł go przedstawiciel College Democrats.
Ross zareagował spokojnie.
– Uważasz zatem, że powinniśmy zakazać także big maców w McDonaldzie, bo przez nie ludzie tyją i umierają na zawał?
Jak zawsze podczas debaty o narkotykach, jego rywale prędko się zirytowali. Usiłowali zarzucać go argumentami, nie było jednak takich, na które Ross nie miałby odpowiedzi.
– Czy powinniśmy zakazać samochodów, bo ludzie giną w wypadkach drogowych? – naciskał na przeciwników. Przedstawiał argumenty w obronie ludzi palących trawkę, a nawet biorących heroinę w zaciszu swojego domu. Podkreślał, że nie różnią się niczym od kogoś, kto dla odprężenia wypija po pracy lampkę wina.
Jeśli zaś chodzi o przemoc związaną ze sprzedażą narkotyków, Ross przekonywał, że przyczyną całego bestialstwa są właśnie surowe i podłe prawa narzucone przez rząd próbujący odstraszyć handlarzy, którzy zmuszeni są uciekać się do niegodziwych metod, żeby bronić się w wojnach ulicznych.
– Sprzedaż alkoholu czy big maców nie wywołuje wojen gangów, bo te produkty są legalne – mówił dalej. Co więcej, argumentował, że gdyby zalegalizować narkotyki, w końcu zaczęto by je sprzedawać w uregulowanej formie. Z rynku zniknęłyby substancje złej jakości, zmieszane z trutką na szczury albo talkiem. – Nasze ciało należy do nas – powiedział, zwracając się do publiczności. – I państwo nie ma prawa nam mówić, co możemy, a czego nie możemy z nim robić.
Miał głębokie przekonanie, że jego argumenty są rozsądne i że starannie przemyślał każdy aspekt wojny z narkotykami. Pytanie, na które na razie nie znał odpowiedzi, a które stale sobie zadawał, kiedy nie zajmowały go nauka, zajęcia dodatkowe ani dziewczyna, dotyczyło tego, jak mógłby wykorzystać swe gorliwe przekonania, żeby zmienić amerykańskie prawo antynarkotykowe, które uważał za przejaw szkodliwej tyranii.
5
Khat Jareda
– Nie.
To wszystko. Jedno słowo. Niepodlegająca dyskusji sylaba.
– Nie – powtórzył Jared.
Jego zwierzchnik patrzył na niego z niedowierzaniem, nie do końca przekonany, czy początkujący funkcjonariusz Urzędu Celnego i Ochrony Granic rzeczywiście odmówił wykonania bezpośredniego rozkazu. (Tak, odmówił. Z całą pewnością odmówił). Ten chłystek – kurduplowaty dwudziestosześcioletni Jared Der-Yeghiayan – wyglądał jeszcze młodziej, kiedy tak siedział w fotelu naprzeciwko starszego pulchnego szefa, zupełnie jak uczeń w gabinecie dyrektora, dyndający nogami, które nie dotykały podłogi.
Jared uważał, że udzielając takiej odpowiedzi, niewiele ma do stracenia. Posadę w Urzędzie Celnym i Ochrony Granic trudno było nazwać wymarzoną robotą. Trafił tu tylko dlatego, że nie miał innego wyboru, jeśli zależało mu na realizacji marzenia o pracy w organach ścigania. Mógł albo nadal pracować w kinie w Lincolnshire, albo zarabiać na życie przybijaniem pieczątek w paszportach na lotnisku Chicago O’Hare.
Próbował się dostać do Secret Service, najbardziej wymarzonej z wymarzonych agencji. Egzaminator, stuprocentowy Amerykanin skoncentrowany na pytaniach i odpowiedziach, przemaglował go jednak na temat ojca, czynnego sędziego federalnego ormiańskiego pochodzenia, który wiele lat wcześniej przybył z Syrii. Z początku Jared odpowiadał uprzejmie, ale mało co tak bardzo go wkurzało jak kwestionowanie lojalności jego rodziny wobec Ameryki. Nie trzeba dodawać, że po gorącej dyskusji nie dostał posady.
Wkrótce złożył podanie do Agencji do Walki z Narkotykami (Drug Enforcement Administration, DEA), lecz z człowiekiem przeprowadzającym badanie poligrafem wdał się w kolejny zacięty spór o to, co jest przestępstwem. Tej pracy też nie dostał.
U.S. Marshals Service (policja federalna Departamentu Sprawiedliwości), Departament Bezpieczeństwa Krajowego i Federalne Biuro Śledcze również mu odmówiły, ponieważ nie miał wyższego wykształcenia. Studia rzucił po dwóch tygodniach, bo nie miał cierpliwości do oceniających go wykładowców, a tym bardziej do długich godzin poświęcanych na naukę. Zresztą jaki sens miały cztery lata studiów, skoro większość jego znajomych z dyplomem i tak nie mogła znaleźć „prawdziwej” pracy? Pewnego popołudnia wyszedł z kampusu i już tam nie wrócił.
Na prośbę ojca Samuela, który niegdyś kierował jednostką odpowiedzialną za kontrolę celną i ochronę granic, Jared zadowolił się najbardziej monotonną pracą w administracji państwowej: dzień za dniem stemplował paszporty. Miał nadzieję, że ta robota będzie przepustką do czegoś lepszego. I rzeczywiście tak się stało, ale kiedy sprzeciwił się przełożonemu owym powtórzonym „nie”, stało się jasne, że jak zwykle zaczynał wszystkich wkurzać.
Ta konkretna klęska miała swój początek rok wcześniej, pod koniec 2007. Po spędzeniu kilku nudnych lat na stanowisku paszportowym Jared dostał szansę łapania ludzi, którzy próbowali przemycić narkotyki do Stanów Zjednoczonych. Polowanie na przemytników zapowiadało się na pracę fajną i ponętną, tyle że nie w przypadku tych narkotyków, do jakich go przydzielono. Jared miał za zadanie łapać tych, którzy usiłowali wwieźć do Ameryki