Wygrane marzenia. Diana Palmer
zadziornie.
Zaśmiał się i zwrócił do Kariny:
– Widzisz, co będziesz musiała znosić?
– Janey, jesteś niesamowita – powiedziała ze śmiechem.
Na te słowa niebieskie oczy dziewczynki rozbłysły.
– On mówi, że jestem zmorą – stwierdziła Janey, wskazując ojca.
– Bardzo miłą zmorą – poprawił ją.
Uśmiechnęła się szeroko i poszła do pokoju po plecak.
W tej samej chwili krzepki brunet w szerokim kapeluszu, grubej kożuchowej kurtce, dżinsach i długich butach wsunął głowę przez drzwi i krzyknął:
– Hej, Wielki Mike! Co z nią?
– Już idzie – odpowiedział Torrance.
Mężczyzna spojrzał na Karinę z uśmiechem.
– A kogo tu mamy?
– To nowa opiekunka. Łapy precz! – rzucił do niego Torrance. – Ta z nami zostaje.
Mężczyzna skrzywił się w grymasie.
– Dałbyś się nacieszyć. – W jego jasnych oczach pojawił się błysk. – Chcesz się nauczyć tresury psów? – spytał Karinę.
Torrance rzucił mu gniewne spojrzenie.
– To działa tylko na zafiksowane dziewięciolatki – zauważył.
– Zawsze warto spróbować – odparł z chichotem.
– Hej, Billy Joe! – z korytarza zawołała Janey. – Już jestem. Pa, tato! Do zobaczenia po szkole – dodała, wychodząc z Billym Joe na prószący śnieg.
Karina spojrzała z zaciekawieniem na szefa.
– Wielki Mike?
– Takie przezwisko – wyjaśnił, wstając. – Na imię mam Micah i jestem duży. Cała filozofia. No, na mnie też już pora.
– Co mam robić, gdy Janey jest w szkole? – spytała.
– Poczytaj. Poucz się francuskiego. Sprawdź na YouTubie, jak zwabić kosmitów i upolować Wielką Stopę.
– Och.
– Nie mamy tu sztywnych grafików. Życie na ranczu nie toczy się według zegarka. Miłego dnia.
– Wzajemnie… – zaczęła, ale zanim zdążyła dokończyć, narzucił na siebie płaszcz, chwycił kapelusz i wyszedł, nawet się nie oglądając.
ROZDZIAŁ DRUGI
Karina siedziała w salonie na skórzanej sofie zapatrzona w iPhone’a, na którym czytała książkę, gdy nagle drzwi się otworzyły i do środka weszła jakaś kobieta. Miała krótkie blond włosy i jasnoniebieskie oczy. Wyglądała wypisz, wymaluj jak prezeska jednej z najbogatszych firm z rankingu Fortune 500.
– Gdzie jest Micah? – spytała.
Karina spojrzała na nią w osłupieniu.
– Och! Chodzi pani o pana Torrance’a – odezwała się po chwili. – Przepraszam. Nie wiem, gdzie jest. Pracuję tutaj od wczoraj.
– A ty to kto? – chciała wiedzieć nieznajoma.
Karina zawahała się, ale skoro kobieta weszła ot tak, jak do siebie, to pewnie nie była nikim obcym.
– Nazywam się Karina Carter – odparła. – Pan Torrance zatrudnił mnie do opieki nad córką.
– Ach, ty jesteś tą nową nianią.
Karina rozciągnęła usta w uśmiechu.
– Zgadza się.
– Ja jestem Lindy Blair – przedstawiła się.
– Aaa, narzeczona pana Torrance’a – powiedziała Karina, kiedy dotarło do niej, z kim rozmawia. – Miło mi poznać.
Lindy Blair wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, mierząc ją wzrokiem. Wreszcie złagodniała na twarzy, jakby uznała, że nowa pracownica w niczym jej nie zagraża.
– Micah miał dziś ze mną lecieć do Los Angeles na spotkanie biznesowe.
Karina nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko skinęła głową.
– Pójdę go poszukać – stwierdziła Lindy. – Pewnie siedzi w oborze z tym cuchnącym bydłem. – Skrzywiła się. – Ma tyle pieniędzy, a pomaga wyciągać rodzące się cielaki. Do czego to doszło…
Wyszła, nadal mamrocząc.
Zatem to jest jego narzeczona, pomyślała Karina.
Sprawiała wrażenie inteligentnej i wyglądała jak bizneswoman. Karina właśnie tak wyobrażała sobie przyszłą żonę bogacza. Lindy była też bardzo ładna i miała zgrabną figurę. Zdawało się jednak, że Janey za nią nie przepada. Może dla dzieci była mniej przyjemna niż dla niej. To oczywiste, że nie zachwyciła jej obecność drugiej kobiety w domu, ale chyba nie widziała w niej zagrożenia.
Dobre sobie, pomyślała w duchu.
Torrance, owszem, był przystojny, ale nic nie wiedziała o mężczyznach i nie po to tu przyjechała. Miała się zająć Janey i obmyślić jakiś plan na przyszłość, gdy już wyleczy kostkę.
Na ranczu było cielę, wymagające specjalnej opieki. Karina odkryła je już w pierwszym tygodniu pracy. Brygadzista Danny jakiś tam okazał się bardzo pomocny, kiedy spytała, czy może jej pokazać, co jeszcze trzymają w stodole oprócz ciężkiego sprzętu, którym rozwozili paszę i objeżdżali pastwiska.
– Tego używamy do transportu tych wielkich bel siana – wyjaśnił, pokazując palcem w dal. – A tym – wskazał dziwacznego pikapa – zaganiamy bydło albo szukamy zwierząt, które odłączyły się od stada.
– Myślałam, że ranczerzy zatrudniają w tym celu kowbojów, którzy jeżdżą konno.
– To prawda, ale stosujemy też inne metody. – Zaśmiał się. – Jeśli chodzi o szefa, to i tak nie do końca jego bajka. W pierwszej kolejności jest biznesmenem i nafciarzem, a ranczo dostał w spadku. Trochę to trwało, ale w końcu je pokochał. Tęskni za wielkim miastem, to widać. Mieszkał tam aż do śmierci ojca, który zostawił mu ten majątek. Zamierzał to wszystko sprzedać, ale wystosowano delegację.
– Delegację?
– Wszyscy kowboje, brygadziści, weterynarz, kowal, a nawet okoliczni mieszkańcy zebrali się i przyszli błagać, żeby ranczo zostało w rodzinie. Wokół niego ukształtowała się nasza społeczność. To nasze główne źródło utrzymania, a na tym odludziu trudno o dobrze płatną pracę. Dzięki ranczu mamy co włożyć do garnka. Gdy szef to zrozumiał, wycofał ofertę, i od tamtej pory tu mieszka. To było dziesięć lat temu. Można powiedzieć, że zdążył się zadomowić – stwierdził, lecz zaraz się skrzywił. – Ale teraz przymierza się do ślubu z tą rozrzutną blondyną. Pewnie w rok doprowadzi go do ruiny. Jej ostatni mąż wylądował na jakiejś karaibskiej wyspie i oprowadza turystów, bo po rozwodzie ona dostała wszystko. Miała naprawdę dobrego prawnika – dodał ze śmiechem.
– Sprawia wrażenie przyjaznej – wydukała Karina.
– Tak jak kobra… z daleka – zripostował z krzywą miną. – Nie powtarzaj nikomu, że tak powiedziałem. Rozumiesz, tuż przed zimą trudno o nową pracę.
– Nie wydam cię. Jedziemy na jednym wózku. Też byłoby mi trudno coś znaleźć.
– Nie przeszkadza ci to odosobnienie? – spytał, prowadząc Karinę utwardzonym przejściem przez część