Warunek. Eustachy Rylski
szczególnego w rzeczy samej, jednakowoż...
Chcąc sprawdzić widocznie, czy ta niejednoznaczność ma związek z jakąś połowicznością jego natury, zawrócił od drzwi do środka sali i stanął tyłem do ognisk za oknami. Cień rozrósł się, wyolbrzymiał, wyostrzył i, co zaskakujące, przybliżył. Wolanin zamachał mu dłonią. Zgodnie z prawem natury cień odpowiedział. By nie pozostawić wątpliwości, pozdrowił cień drugą ręką. Odpowiedź była identyczna. Wolanin odwrócił się teraz twarzą do ognisk. Nic nie powinno się zmienić. Ale się zmieniło. Spoglądając za siebie przez bark, nie zobaczył niczego oprócz niemej ściany.
Jakby tkwił w półżyciu, w półistnieniu, w jednostronności jakiej.
Na wszelki wypadek, jak poprzednio, pomachał sobie ręką. Ściana milczała.
– Co jest, sobacza mać? – warknął.
Odpowiedziało mu dyskretne chrząknięcie z góry.
Wolanin spojrzał. W półmroku zamajaczyła krępa sylwetka Hoszowskiego, wspartego dłońmi o barierę antresoli.
– Czy to pan, poruczniku? – zapytał Wolanin.
– Nikt inny – odpowiedziano mu z góry. – Znalazłem tu odludne miejsce i bezpieczną sofę.
– Czyżbym pana obudził?
– Sen mam czujny – odrzekł Hoszowski, nie ruszając się z miejsca. – Budzi mnie w zasadzie wszystko.
– Szukam pana od dłuższego czasu – usprawiedliwił się Wolanin.
– No to nie bez powodzenia – odpowiedział porucznik, odczekawszy, aż odpłynie echo. – A w jakiej sprawie, jeżeli wolno zapytać?
– Hrabia Rangułt przysyła grzecznie prosić.
– Prosić? Czemuż to?
– Na kolację.
Porucznik Hoszowski znikł na chwilę Wolaninowi z pola widzenia. Ten cofnął się do okien, ale sam teraz w świetle zgubił wszystko, co było poza jego kręgiem. Więc i antresolę.
– Nie jestem głodny – usłyszał Wolanin głos Hoszowskiego, znacznie bliższy, ale z tej samej wysokości. – Natomiast nie ukrywam, żem zmęczony. Chce mi się spać. Jeżeli to niekonieczne...
– Obawiam się, panie poruczniku, że konieczne. Hrabia Rangułt poczułby się odmową dotknięty.
– Hrabia Rangułt? Czy dobrze słyszę?
– Otóż to, panie poruczniku.
Nim echa wybrzmiały, Hoszowski znalazł się przed Wolaninem, jakby bezgłośnie sfrunął z antresoli, razem z przewieszoną przez ramię sakwą podróżną. Czako miał wsunięte w kieszeń kurtki, a łeb ogolony do skóry.
– Hrabia Rangułt – mruknął do siebie, idąc za szwoleżerem drobnym krokiem, a w tonie jego głosu doszukać się można było niechęci i ironii.
5
Wszystko wisiało w powietrzu. Niczego nie trzeba było prowokować. Żadnej licytacji, bo wszystko w mgnieniu oka zostało zlicytowane. Tylko zagrać.
Lęk przeciwko lękowi, zmęczenie przeciw zmęczeniu, kontuzje przeciw kontuzjom, a brud przeciw brudowi. Więc dzieliło ich nawet to, co powinno łączyć. To, co musiało dzielić – jak, nie zagłębiając się w istotę rzeczy, przyziemność i górnolotność, bezbarwność i szyk, wdzięk i toporność, pycha usprawiedliwiona i skromność demonstracyjna, wojskowość i cywilność – uczyniło ich sobie obcymi, nim zdążyli się poznać. Zresztą o czym tu mówić! Porucznika Hoszowskiego zirytowała natychmiast, jeszcze tam w polu, zuchowatość szwoleżerów, zamaszysta młodzieńczość, a szwoleżerów – jego zasadniczość.
Ta sama armia, różne światy.
I ta idiotyczna proszona kolacja. Wspaniały stół nakryty jakąś brudną szmatą. Na środku mosiężny lichtarz bez jednej świecy. Cienka polewka na cynowych miskach i zatęchłe suchary. Światło tylko od ognia w kominku. Kolacja, którą spożyć należy jak najszybciej, ukradkiem i przede wszystkim w milczeniu. A tu Rudzki się rozgadał, ni w pięć, ni w dziewięć. Bo kto to na wojnie o wojnie gada, oprócz tych, którzy nigdy jej nie zakosztowali. Ale Rudzki ją znał, wystarczyło zajrzeć mu w twarz, więc o co chodzi? Wiadomo o co. Wiedział to Rudzki, kiedy zapytał Hoszowskiego o losy kampanii, i wiedział Hoszowski, gdy odrzekł, że uważa ją za niezakończoną.
– No, a Moskwa – wtrącił Dreszer, rozstając się na chwilę z kośćmi – dumna stolica carów, rzec można, na rzut kamieniem...
– Nie zaprzeczam – Hoszowski był obojętnie grzeczny i lodowato uprzejmy.
– Odsłonięta niczym kurtyzana – skojarzył Rudzki.
– Zajmiemy ją, jak da Bóg, w ciągu tygodnia, a może i prędzej – pochwalił się Dreszer.
– I pohulamy – Rudzki zerwał się z krzesła. – Już Boga w to nie mieszając.
Porucznik Hoszowski pochylił głowę nad miską z resztkami niedojedzonej polewki. Kawalerzysta w postrzępionym kitlu, usługujący oficerom, upiorna mieszanina kamerdynera, lokaja, forysia i żołnierza, uparcie tkwił za plecami Rangułta, nie odstępując go w zasadzie na krok, wpatrzony bezczelnie w Hoszowskiego, jakby wiedział, co mu wolno, dokąd się może posunąć, wywyższony odpowiednio do wywyższenia tych, którym służył, on, mieszkaniec gwardyjskiego szwadronu, wobec obcego. W rzeczy samej, wobec obcego.
Gdzieś w głębi pałacu zegar wydzwonił siódmą. Za oknami zlewanymi deszczem mrok już zupełny.
– Rozległy to kraj – rzekł cicho Hoszowski – i zima idzie.
Rudzki mu odwrzasnął, że szwoleżerskie szable go otworzyły, szwoleżerskie konie zdeptały i krew szwoleżerska zrosiła, więc wiadomo, że rozległy.
– To wiemy – dopowiedział Dreszer.
– Lepiej niż pan, poruczniku – przygwoździł Rudzki.
Hoszowski pochylił się w bok. Lekko, ale się pochylił.
– Naprawdę?
– Co naprawdę?
– Naprawdę lepiej?
Rudzki był już odpowiednio przyprawiony. Nie mógł mu porucznik Hoszowski bliżej wyjść na drogę. Zauważył to Rangułt i uderzył kostkami palców o stół.
Rudzki zawarczał:
– Opowiadali mi w pułku... dobrze mówię, w pułku... – i urwał.
– O czym? – zapytał Hoszowski, choć ciekaw tego nie był.
– O dupkach sztabowych! I przestrzegali: unikać ich jak zarazy.
Hoszowski spojrzał w twarz kapitana Rangułta. W ogniach z kominka była trochę jak nie z tego świata. Wyostrzona przesadnie przez zmęczenie, przesunięta ku śmierci. Twarz, która dała za wygraną.
Zapytał Rudzkiego, nie przenosząc nań wzroku:
– Mam nadzieję, że nie mówi pan o mnie?
– Taką mam naturę – odparł Rudzki – że mówię o kim fantazja...
– Zamilcz, proszę – Rangułt po raz drugi uderzył kostkami palców o stół.
– Gość pyta, ja odpowiadam – usprawiedliwił się Rudzki i ponownie zerwał z krzesła.
– Powiedziałem: zamilcz! – rozkazał Rangułt.
Chciał dodać coś jeszcze, ale chwycił go nagły atak kaszlu, którego nie mógł opanować. Uciekł od stołu do okien. Kompani się zasępili, nawet