Warunek. Eustachy Rylski
mu czoło. Zacisnął i rozprostował dłoń. Pochylił się bezwładnie, jakby miał zamiar upaść, i spoliczkował Hoszowskiego.
Rozmoszczoną już wokół pałacu kawalerię poruszył jakiś niepokój. Konie zarżały.
Kapitan Rangułt odstąpił kilka kroków, zaskoczony zamianą prawdziwej złości w upozowany gest, anachroniczny, trupi rytuał.
– Pan się uniósł, panie hrabio, zupełnie zbytecznie – rzekł Hoszowski i zaskoczony nie mniej od kapitana teraz on zażądał przeprosin.
Rangułt wytarł rękawem kurtki czoło z potu. Zaszkliło się natychmiast. Kamraci spojrzeli mu w twarz z niepokojem. Zaprzeczył ruchem głowy. Odetchnęli.
– W takim razie... – Hoszowski głośno przełknął ślinę. Spojrzał na drzwi. Stały otworem.
Rangułt zapytał głucho:
– Co w takim razie?
Nie wyglądało, by Hoszowski potrafił znaleźć słowo mogące wydarzenia zawrócić. Może takie i było, słów jest dużo, ale nie w zasięgu porucznika. Najoględniej jak potrafił, zażądał satysfakcji.
– Pan? – zapytał pogardliwie Rangułt.
Z hallu słychać było uderzenia podkutych obcasów o posadzkę. W drzwiach stanął szwoleżer jak dąb. Wyprężył się i zameldował:
– Są konni od Lamonta. Kancelaria polowa dwie mile stąd.
Rangułt podziękował mu za informację. Wolanin zachichotał jak dziewczyna. Dreszer krokiem lekkim jak na ciało, które dźwigał, przeszedł salon wzdłuż. Rudzki dał ostatecznie spokój szabli. Rangułt wrócił na fotel.
Hoszowski w bezradnym oczekiwaniu podszedł do okien. Deszcz ustał. W szyby uderzył północny wiatr. Rangułt poprosił, by mu podano wino. Wolanin podszedł do niego z butelką. Rangułt upił z niej potężny haust i opierając ją o udo, postanowił:
– No dobrze, poruczniku. Tutaj i zaraz, jeśli łaska.
Hoszowski odpowiedział mu natychmiast:
– Ani tutaj, ani zaraz. Mam ważne pisma do generała Lamonta. Przed ich przekazaniem nie mogę narażać swojej osoby.
– Po ich przekazaniu, panie oficerze – napomknął Dreszer – oddanie należnej czy nienależnej panu satysfakcji nie będzie już możliwe.
– A to czemu?
– A to temu, że generał Lamont zwalcza pojedynki z gorliwością godną neofity.
Wolanin nie przestawał chichotać.
– Pan rozumiesz, w młodości było to jego jedyne zajęcie.
– Tak czy owak – podsumował Dreszer – dwie mile to dwa kwadranse, jeden właśnie mija, pozostał drugi. Ale nie więcej.
Rudzki rzekł, jak na niego spokojnie:
– Kwadrans to dla tchórza mało.
Hoszowski bezradnie krzyknął:
– Panowie nie macie prawa! Jestem na służbie!
Dreszer go uspokoił:
– Jeżeli o to chodzi, to masz pan nasze gwardyjskie słowo, że pisma dostarczymy, jakbyś pan sam to uczynił, gdyby nie daj Bóg...
Rangułt podniósł się z fotela i udając znudzenie, rzekł nonszalancko:
– W każdym razie jestem do dyspozycji.
Porucznik Hoszowski, niczego nie udając, jawnie zdesperowany, osamotniony w przeczuciu tragedii, na swoje nieszczęście wyzwolony z przesądów, integralny i poboczny zarazem, urodzony do przegranej jak szwoleżerowie do zwycięstw, odpowiedział, że odwzajemnia gotowość pana kapitana, on również jest do dyspozycji. On, niestety, również.
7
Wybrali salę z kolumnadami wzdłuż. Tę samą, do której zaglądnął Wolanin, szukając porucznika; w której cień odbijał się tylko w jedną stronę. Teraz było to już bez znaczenia, bo szwoleżerowie musieli spełnić obowiązek wobec honoru, a każdy taki obowiązek unieważniał wszystko inne.
Zresztą, po prawdzie, nic innego nie było. A nawet gdyby było, to nie ważniejsze od tego, co jest. A to, co jest, to pojedynek. Obowiązek święty.
Poza wszystkim, lepsze to od kości. Jeżeli to, co lepsze, sprząść można z tym, co ważniejsze, to fortunniej być nie może.
Więc poza wszystkim oficerowie są zadowoleni. Nastrój żartu, zabawy, swawoli udzielił się też spiętemu dotychczas Rangułtowi, który przygadywał Rudzkiemu, niemogącemu poradzić sobie z linią prostą. Dreszer sposobił pistolety. Wolanin odpędzał od okien żołnierzy, zaglądających do rozjarzonej od środka, imponującej sali. Ponieważ ogniska z majdanu nie wystarczały, oficerowie postanowili doświetlić ją od wewnątrz. Poświęcili na to sofę z antresoli, tę samą, na której przysnął Hoszowski, nim zjawił się posłaniec kapitana z zaproszeniem na nieszczęsną kolację. A skoro już o tym mowa, to porucznik był skupiony i przejęty. Jego pospolita twarz wyrażała skrajne zaniepokojenie konsekwencjami zdarzenia, które sam sprowokował. Ma się wrażenie, że nonsens przerósł jego wyobraźnię.
Bo przy całej chojrackości tego spięcia, przy całym wyostrzeniu, był w nim jakiś starczy bezwład. Tu nie było miejsca na żadną nagłą, młodą śmierć. Z drugiej strony, nie sposób o niej nie pomyśleć, tak dojmująco naznaczała ona tę swawolę. Nie bez znaczenia było tu też zmęczenie, to nieustępujące, poruszone od czasu do czasu gorączkową iluminacją zmęczenie, które jak już dopadnie, to nie odpuści.
Porucznik, pokumany z tym zmęczeniem na amen, puścił je przodem, kiedy zwrócił się do Dreszera z pytaniem o zasady pojedynku.
– Najpierw pistolety, łaskawco – odpowiedział mu wesoło Dreszer – najpierw pistolety.
Hoszowski pomyszkował tu i tam, ściskając kurczowo sakwę kurierską. Uczynił nawet taki gest, jakby chciał podejść do Rangułta, ale ten dał mu znak, by pozostał na swoim miejscu.
– Do kroćset, panowie! – zawołał Wolanin, uderzając dłonią w dłoń. – Ten dzień kończy się lepiej, niż się zaczynał! Rudzki, dalej od okien.
Przyrodzoną sobie wiotkość, dziewczęcość pokrywał chłopięcą zuchowatością. Połączenie to, wbrew oczekiwaniu, znosiło się i młodziutki oficer pozostawał nieuformowany.
Po kilku minutach Dreszer poprosił do siebie przeciwników. Przypomniał im, że pojedynek to rzecz niebagatelna, więc nie wchodząc w spór z zasadami, poprosi ich, by podali sobie ręce i wybaczyli despekty. Hoszowski był wystarczająco doświadczony armią i wyłowiłby ze słów Dreszera jakąkolwiek szansę na uniknięcie opresji. Jednak jego gotowość do zgody nie została wcielona w czyn. Z tego samego powodu, jak i wielu innych, Rangułt obył się gestem, który nic nie zaproponował, niczemu nie zaprzeczył. Lecz kiedy młodzi mężczyźni odwracali się do siebie plecami, to każdy z nich dojrzał w oczach drugiego ofertę pojednania, która zostanie odrzucona z przyczyn już od nich niezależnych.
Dreszer zapytał porucznika, czy nie ma nic przeciw temu, by sekundował mu kornet Ksawery Wolanin ze szlachty wołyńskiej, na co Hoszowski odparł, że będzie to dla niego zaszczyt. Sekundantem Rangułta został więc Rudzki.
Ale temu potencjalnie ostatecznemu rytuałowi nie towarzyszyła żadna wzniosłość. Dreszer był wciąż z waszecia, Wolanin nieprzerwanie wesołkowaty, Rudzki tuż przed eksplozją. Przez okna zaglądała do środka żołnierska gawiedź. Paląca się sofa zaczęła cuchnąć niewyobrażalnie, gdy ogień dobrał się do obić i poduszek, a przestrzeń przed frontonem pałacu zaczęła powoli zapełniać się wojskiem. Szczęk broni, komendy, turkot podwód, prychanie koni