Kobiety ze słynnych obrazów. Iwona Kienzler
Przytoczony opis świadczy też o tym, że namalowany przez Leonarda obraz bardzo szybko został uznany za dzieło wybitne, stając się niemal legendą. Tak się bowiem składa, iż Vasari nie mógł go oglądać na własne oczy, gdyż, jak już wcześniej wspomniano, jego autor, nie chcąc się z nim rozstawać, zabrał go do Mediolanu, a w 1516 roku do Francji, gdzie nabył go Franciszek I. Jak się okazuje, kiedy wizerunek tajemniczo uśmiechniętej kobiety opuścił teren Włoch, Vasari miał zaledwie pięć lat i nie miał jeszcze żadnego pojęcia o sztuce. Nie można jednak wykluczyć, że znał go nie tylko z ustnych relacji, wszak florentczycy z miejsca uznali obraz Leonarda za dzieło niezwykłe, ale także z graficznych i malarskich kopii. Zresztą sporządzony przez niego opis ma niewiele wspólnego z rzeczywistością i żeby się o tym przekonać, nie trzeba jechać do Paryża, wystarczy poszukać fotografii dzieła w internecie.
Namalowana przez Leonarda kobieta nie ma w ogóle brwi, o których Vasari pisał w innym miejscu swojej pracy. Zapewne dama uległa obowiązującej wówczas modzie, starannie je depilując. Ich brak może też wynikać z zastosowania przez malarza aż trzydziestu warstw farby, na tle których cienkie kreski brwi kobiety po prostu zniknęły. Na obrazie trudno dopatrzeć się także wspomnianej przez Vasariego różowości, żyłek czy starannie odmalowanych pojedynczych rzęs wyrastających z powiek.
Co ciekawe, obraz początkowo wzbudził zainteresowanie ówczesnych koneserów, a później właściwie popadł w zapomnienie na kilka kolejnych stuleci. Nic dziwnego, gdyż niewielu miało go okazję oglądać – francuski monarcha umieścił zakupiony obraz w Fontainebleau, skąd Ludwik XIV przeniósł go do Wersalu, do Luwru zaś trafił dopiero po Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Na nowo odkryty został dopiero w XIX wieku. Zauroczony dziełem Leonarda, jak również sportretowaną na nim damą, brytyjski krytyk Walter Pater pisał patetycznie w 1869 roku: „Jej głowy dosięga kres czasów, zmęczone są nieco jej powieki. To piękność, która wypływa z wewnątrz i odciska się na ciele – skarbnica, w każdej swej komórce, dziwnych myśli, fantastycznych dygresji i wspaniałych namiętności. Postawcie ją na chwilę obok jednej z tych prostodusznych greckich bogiń lub pięknych bogiń starożytności: och, jak bardzo zaniepokoiłaby je ta piękność, w którą przelała się dusza wraz ze wszystkimi swoimi chorobami! Wszystkie myśli i całe doświadczenia świata pozostawiły na niej swój znak i swoje piętno w tej mierze, w jakiej dane jest im uszlachetniać formę zewnętrzną i udzielać jej wyrazu: animalizm Grecji, rozpusta Rzymu, mistycyzm średniowiecza ze swoimi dążeniami duchowymi i swoimi miłościami idealnymi, powrót do świata pogańskiego, grzechy Borgiów. Jest ona starsza od skał, wśród których siedzi; zmarła wielokrotnie niczym wampir i poznała tajemnice grobu; zstąpiła w głębiny morskie i zachowuje wokół siebie wyniesione z nich światło półmroku; handlowała dziwnymi tkaninami z kupcami ze Wschodu; była matką Heleny Trojańskiej, jak Leda, i matką Marii, jak św. Anna; wszystko to było w niej tylko dźwiękiem lir i fletów; żyje tylko w delikatności, z którą ułożyła swe zmienne rysy i zabarwiła powieki i ręce”[2].
W XIX stuleciu zwrócono też uwagę na tajemniczy uśmiech damy. Przyglądając się wizerunkowi, da się zauważyć, iż uśmiech staje się wyraźniejszy, gdy patrzy się Monie w oczy, zwracając wzrok na usta, wydaje się blednąć, a nawet znikać. W 2003 roku Margaret Livingstone, amerykańska uczona, specjalizująca się w neurobiologii, postanowiła bliżej przyjrzeć się słynnemu uśmiechowi. Jej badania dowiodły, że włoski malarz był nie tylko genialnym artystą, ale i doskonałym znawcą anatomii, orientował się także w mechanizmie funkcjonowania ludzkiego oka.
Naukowcy ustalili, że ludzkie oko postrzega otaczający nas świat na dwa odmienne sposoby: kiedy człowiek przygląda się czemuś z bliska, światło pada na tzw. dołek środkowy, a więc centralną część siatkówki, doskonale radzącą sobie z postrzeganiem jasnych obiektów. Natomiast patrząc na jakiś obiekt kątem oka, światło pada na zewnętrzną część siatkówki, co z kolei umożliwia lepsze dostrzeganie półcieni. Skąd Leonardo dysponował wiedzą na temat roli poszczególnych części siatkówki w postrzeganiu świata? Nie wiadomo, ale doskonale to wykorzystał. Kiedy spogląda się w oczy Mony Lizy przez zewnętrzną część siatkówki, odnosi się wrażenie wyraźniejszego uśmiechu, natomiast patrząc na jej usta, lepiej widać ciemniejszą część obrazu, dzięki czemu jej uśmiech staje się mniej widoczny. Artysta wykorzystując cienie rzucane przez policzki portretowanej kobiety, sprawił, iż jej usta wydają się ciemniejsze od reszty twarzy.
Zainteresowanie portretem Mony Lizy znacząco wzrosło, gdy 23 sierpnia 1911 roku Gioconda, jak nazywali ją Włosi, została skradziona w tajemniczych okolicznościach z muzeum. Później okazało się, że skradł ją rodak Leonarda, Włoch Vincenzo Peruggia. Zatrudniony w paryskim muzeum jako szklarz w dość bezczelny sposób wyjął obraz z ramy, by następnego dnia rano wynieść go bocznymi drzwiami. Było to o tyle łatwe, że sto lat temu znacznie mniejszą wagę przywiązywano do zabezpieczeń muzealnych obiektów. Ówczesny Luwr w niczym nie przypominał znanego obecnie muzeum, gdzie zgromadzonych tam bezcennych skarbów strzegą nie tylko zastępy uzbrojonych po zęby ochroniarzy, ale przede wszystkim najnowocześniejsze urządzenia alarmowe i wysokiej klasy zabezpieczenia. Zuchwały złodziej utrzymywał, że przestępstwa dopuścił się z pobudek patriotycznych, chciał bowiem, by tajemniczo uśmiechająca się dama wróciła do swojej ojczyzny...
Po odkryciu zniknięcia obrazu Leonarda postawiono na nogi całą paryską policję, a na miejsce przestępstwa przybyło aż sześćdziesięciu funkcjonariuszy z zadaniem szukania śladów. Muzeum zostało zamknięte dla zwiedzających. Jednym z pierwszych zatrzymanych osób podejrzanych o kradzież był... słynny modernistyczny poeta francuski Guillaume Appolinaire. A wszystko przez to, że literat przyjaźnił się z cieszącym się złą sławą, niejakim Géry’m Piéretem – Belg rzeczywiście był sprawcą kilku zuchwałych kradzieży z paryskiego muzeum. Przy okazji przesłuchano także Pabla Picassa, który nieopatrznie nabył od Piéreta część afrykańskich masek, skradzionych wcześniej z Luwru.
Wkrótce jedna z francuskich gazet otrzymała list z żądaniem okupu, w którym do kradzieży obrazu Leonarda przyznał się sam Piéret. Śledztwo wykazało jednak, że Belg nie miał nic wspólnego z tą kradzieżą. Pomimo prowadzonego dochodzenia i zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań Mona Lisa przepadła bez śladu, by pojawić się znowu jesienią 1913 roku. Wówczas jeden z najbardziej znanych włoskich handlarzy dzieł sztuki, mieszkający w Wenecji Alfred Geri, znalazł w skrzynce list. Jego nadawca twierdził, że jest w posiadaniu skradzionego z Luwru arcydzieła Leonarda. Początkowo wenecjanin chciał wyrzucić pismo do kosza, sądząc, iż ma do czynienia z wyjątkowo bezczelnym oszustem, ale po chwili zastanowienia postanowił skonsultować się Giovannim Pogginim, ówczesnym dyrektorem Galerii Uffizi we Florencji. Ten z kolei uznał, że gra warta jest świeczki, dlatego namówił Geriego, by skłonił nadawcę listu do przybycia do jego galerii z rzekomo skradzionym obrazem w celu potwierdzenia jego autentyczności.
10 grudnia drzwi galerii Geriego przekroczył mężczyzna z sumiastym wąsem, który przedstawił się jako Leonardo Vincenzo. Zaproponował handlarzowi zakup arcydzieła da Vinciego za pół miliona lirów, pod warunkiem że nabywca nigdy nie odeśle go na teren Francji. Złodziej kilkakrotnie podkreślił, że ukradł obraz, kierując się wyłącznie względami patriotycznymi. Zaintrygowany Geri zgodził się na stawiane przez Vincenza warunki, ale upierał się, by arcydzieło przed zakupem obejrzał Poggini. Ku niekłamanemu zdumieniu handlarza dyrektor potwierdził autentyczność przyniesionego przez Vincenza dzieła sztuki. Oczywiście, ani Geri, ani Poggini nie zamierzali kupować go od złodzieja, ale o całej sprawie bezzwłocznie zawiadomili policję.
Jak się okazało, Peruggia, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko przestępcy, dokonał kradzieży i przetrzymywał Monę Lisę w swoim paryskim mieszkaniu, a dokładniej mówiąc – w walizce z podwójnym dnem – i to przez całe dwa lata, nim zdecydował się przewieźć obraz do swojej ojczyzny. Szklarz trafił do aresztu i wkrótce stanął przed sądem. Jednak kara, którą mu wymierzono, była śmiesznie niska – rok i piętnaście