Kobiety ze słynnych obrazów. Iwona Kienzler
jest rysunek autorstwa Giovanniego Antonio Boltraffio. Maike Vogt-Lürerssen twierdzi jednak, że korzystający z gościny i hojności Izabeli Leonardo namalował ją właśnie na swoim najsłynniejszym obrazie. Niestety, ani teoria niemieckiej badaczki, ani wydana przez nią na ten temat publikacja nie znalazły szerszego poparcia ani w gronie poważnych naukowców, ani czytelników, gdyż sprzedała się w oszałamiającej liczbie trzydziestu egzemplarzy...
I nic w tym dziwnego, jak słusznie zauważa Kamil Janowski, autorka popełniła „prosty błąd: na jednej przesłance zbudowała cały konglomerat szalonych hipotez”[4]. Usiłuje w narracji udowodnić, że Leonardo nie tylko namalował księżną, ale też był jej kochankiem, a nawet poślubił ją potajemnie po śmierci jej pierwszego męża i doczekał się z nią kilkorga dzieci. A dla Bony, przyszłej żony polskiego króla, był troskliwym i czułym ojczymem. Stąd prosty wniosek, iż wielki renesansowy artysta był przybranym dziadkiem ostatniego Jagiellona. Doprawdy dość karkołomna koncepcja.
Tajemnica tożsamości kobiety zafrapowała nawet samego Zygmunta Freuda. Twórca psychoanalizy dopatrzył się w obrazie wizerunku matki malarza, tajemniczej Cateriny. Jego zdaniem uśmiech goszczący na twarzy sportretowanej kobiety musi mieć z nią związek. Co więcej uznał, że tych dwoje nie łączyło uczucie zwykle kojarzone z rodzicielką i dzieckiem. Według Freuda Caterina: „Podobnie jak to czynią wszystkie niezaspokojone matki – na miejsce męża przyjęła swego małego syna i w ten sposób, doprowadziwszy do przedwczesnej dojrzałości jego erotykę [sic!], pozbawiła go części jego męskości. [...] Kiedy Leonardo w pełni swego życia ponownie spotkał ów błogi i ekstatyczny uśmiech, który niegdyś igrał wokół ust obsypującej go pieszczotami matki, od dawna już pozostawał pod władzą zahamowania, które nie pozwalało mu pragnąć takich pieszczot od kobiet. [...] [I dlatego] starał się odtworzyć ten uśmiech za pomocą pędzla i dawał go postaciom na wszystkich swych obrazach”[5].
Zdaniem większości biografów Leonarda, jak również historyków sztuki, Freud w tym przypadku zapędził się stanowczo za daleko, chociażby dlatego, że matka malarza nie była, jak to sugerował twórca psychoanalizy, kobietą samotną. Dość szybko po urodzeniu Leonarda wyszła za mąż, idąc zresztą za radą ojca jej syna, Piera da Vinci, który chyba także postarał się o posag dla matki swojego dziecka. I o tym wiadomo z całą pewnością, chociaż nauce nie udało się ustalić pochodzenia Cateriny. Nie musiała zatem rekompensować sobie braku mężczyzny w łożu, „obsypując pieszczotami” Leonarda.
Mimo to nie brakuje zwolenników tezy, że sportretowana jest matką artysty. Za tą koncepcją opowiada się chociażby włoski uczony Angelo Paratico, który dopatrzył się na twarzy kobiety chińskich rysów twarzy! Mało tego, historyk uważa, że w tle obrazu wyraźnie odznacza się chiński krajobraz, znany Leonardowi zapewne ze szczegółowych opowieści matki. Paratico poparł swoją, dość ryzykowną, teorię faktem, iż jeden z klientów Piera da Vinci, niejaki Vanni di Niccolo di Ser Vanni, miał niewolnicę imieniem Caterina, która w 1452 roku, czyli w roku przyjścia na świat renesansowego malarza, nagle zniknęła z dokumentów. Według historyka była to Chinka, porwana z rodzinnego kraju przez Mongołów, którzy sprzedali ją na Krymie, skąd została wywieziona do Wenecji, a tam nabył ją właśnie Vanni. Swoją hipotezę włoski uczony szczegółowo wyłożył w publikacji Leonardo da Vinci: chiński uczony zagubiony w renesansowych Włoszech. Na czym badacz opiera swoje twierdzenie? W przytoczonych przez niego dokumentach nie ma o tym słowa. Przyznać również należy, że trudno się dopatrzyć dalekowschodnich rysów u Mony Lisy.
Najwięcej zamieszania wśród historyków sztuki i znawców malarstwa wywołała doktor Lillian Schwartz, która po dokonaniu komputerowej analizy rysów twarzy Giocondy i samego Leonarda doszła do zaskakującego wniosku, iż nie jest to portret żony florenckiego kupca, arystokratki czy mediolańskiej księżnej, tylko... autoportret samego artysty. Według niej świadczą o tym identyczne umiejscowienie i wymiary nosa, ust, podbródka i czoła. Jej teoria nie zyskała jednak uznania. Znawcy malarstwa i twórczości renesansowego mistrza twierdzą, że błędem było porównywanie obrazu do autoportretu malarza, ponieważ wskazane przez uczoną podobieństwo może wynikać z tego, iż oba obrazy namalował ten sam artysta.
Zastanawiające jednak jest, dlaczego Leonardo nie oddał portretu jego zleceniodawcy, kimkolwiek on był. Niektórzy twierdzą, że zażądał zbyt wysokiej ceny za swoje dzieło i florenckiego kupca nie stać było na jej zapłacenie. Inni zwracają uwagę, że handlarza jedwabiami z całą pewnością stać było na zapłacenie słynnemu malarzowi. Niewykluczone też, że prace nad ukończeniem owego portretu trwały tak długo, że del Giocondo stracił cierpliwość, odmawiając jego wykupienia. Idąc tym tropem, znany badacz dzieł sztuki Silvano Vinceti doszedł do wniosku, iż obraz przedstawiający tajemniczą damę nie trafił do zleceniodawcy z dość banalnego powodu: nikt go u mistrza nie zamawiał.
Vinceti, określający samego siebie mianem „samozwańczego detektywa kultury”, badając arcydzieło Leonarda, doszedł do wniosku, iż celem jego powstania było nie tyle przedstawienie portretu jakiejś konkretnej osoby, ile stworzenie wizerunku istoty ludzkiej o idealnych rysach, stąd pomysł, że Mona Lisa stanowi swego rodzaju kompilację rysów twarzy modelki i modela. Zdaniem włoskiego badacza do portretu pozowała zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Modelką miała być Lisa del Giocondo, natomiast pozującym mężczyzną był uczeń artysty Gian Giacomo Caprotti. Leonardo kompilując ich rysy, stworzył, jak to określił Visconti, „osobę doskonałą”. „Porównałem detale obrazu z innymi dziełami, do których modelem był właśnie Caprotti – twierdził włoski badacz w jednym z wywiadów – i okazało się, że występują bardzo duże podobieństwa pomiędzy postacią Mona Lisy a nim. Szczególnie zwróciły moją uwagę usta i nos przedstawione w bardzo charakterystyczny sposób”[6].
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że Caprotti, zwany przez Leonarda Salai – „Diabełek”, przez wielu uważany jest nie tylko za ulubionego ucznia mistrza, ale wręcz za jego kochanka. Mieszkali wspólnie przez trzydzieści lat aż do śmierci mistrza, a Caprotti często pozował mu do obrazów – jego twarz ma chociażby Jan Chrzciciel. Nie musi to jednak świadczyć, iż obu mężczyzn łączyła relacja erotyczna. Być może, jak chcą niektórzy biografowie, słynny malarz, który otoczył opieką dziesięcioletniego Caprottiego w 1490 roku, uważał go za przybranego syna. Trzeba przyznać, że teoria Vincetiego nie zdobyła uznania w świecie nauki, a znawca twórczości Leonarda Pietro Marani uznał ją wręcz za bezpodstawną.
Być może jednak Francesco del Giocondo otrzymał portret swojej żony zamówiony wcześniej u Leonarda, ale nie było to płótno, które możemy dzisiaj podziwiać w Luwrze. W 2012 roku świat dowiedział się o istnieniu tzw. Mony Lisy z Isleworth, obrazu początkowo uważanego za kopię wiszącego w Luwrze arcydzieła i od ponad stu lat należącego do pewnej rodziny z Bath. Odkupił go w 1913 roku zaintrygowany Hugh Blaker, kolekcjoner dzieł sztuki, dziś uchodzący za jego odkrywcę. Zabrał go do swojego domu w Isleworth, na przedmieściach Londynu, skąd wzięła się jego współczesna nazwa.
Początkowo obraz uważany był za kopię arcydzieła Leonarda, jednak po dokonaniu szczegółowych badań dowiedziono, iż może być to dzieło mistrza. Obraz namalowano według zasad i proporcji stosowanych przez niego, lecz prawdopodobnie był dokończany przez któregoś z uczniów. Widniejąca na nim kobieta wygląda jak młodsza wersja tej, którą można oglądać w najsłynniejszym paryskim muzeum, dlatego obecnie uważa się, że jest to pierwotna wersja Mony Lisy. Być może to właśnie to dzieło trafiło pod dach rodziny florenckiego kupca, a jego druga wersja, systematycznie dopracowywana przez Leonarda aż do 1517 roku, zawisła w zamku francuskiego monarchy. Jeszcze inna wersja obrazu eksponowana jest w madryckim muzeum Prado, przy czym większość uczonych widzi w jej autorze któregoś z uzdolnionych uczniów malarza. Kiedy dzięki technice komputerowej nałożono jeden obraz na drugi, uzyskano efekt 3D.
Po cóż w takim razie Leonardo woziłby ze sobą niedokończony obraz? Otóż okazuje się, że Mona Lisa była wielokrotnie udoskonalana przez jej twórcę,