Drugi sen. Robert Harris

Drugi sen - Robert  Harris


Скачать книгу
słowa.

      Fairfax przeżegnał się.

      – Mówiliśmy właśnie o tym jegomościu, który odzywał się podczas kazania.

      – A, o nim… – Fairfax odwrócił się do mówiącego, starszego mężczyzny z białymi bujnymi wąsami. – Co to za jeden?

      – Nikt tego nie wie.

      – Nie był stąd.

      – Ktokolwiek to był, już się ulotnił.

      – Właściwie było ich dwóch.

      – Tak czy owak, kapitan Hancock szybko sobie z nimi poradził.

      Fairfax żałował, że nie przyjrzał się intruzowi.

      – Co miał na myśli, mówiąc, że śmierć ojca Lacy’ego nie była dziełem przypadku? – zapytał.

      – Och, na pewno to, że porwały go diabły – odparł pogodnym tonem starszy mężczyzna.

      – Diabły?

      – Diabły, które grasują na Czarcim Tronie.

      – A cóż to takiego ten Czarci Tron?

      – To nazwa wzgórza, z którego spadł. Odludnego, strasznego miejsca.

      – Niech ksiądz go nie słucha – wtrąciła jedna z kobiet. – To bezczelny stary głupiec.

      – Nie jestem bezczelny! Diabły istnieją i herezją jest sądzić inaczej. Prawda, ojcze?

      – W świecie istnieje zło, nie ma co do tego wątpliwości, niezależnie od tego, jaką przybiera formę. – Fairfax zapragnął nagle wycofać się z tej dyskusji. – Nie będę wam dłużej przeszkadzał. Szukam pana Keefera.

      W odpowiedzi wzruszyli ramionami i pokręcili głowami. Po pogrzebie nikt nie widział zakrystiana. Fairfax podszedł do Agnes Budd, która kroiła placek.

      – Przygotowała pani wspaniały poczęstunek. Stosowny do okazji.

      – Nałożyć księdzu kawałek placka?

      – Nie, dziękuję. Muszę ruszać w drogę. Pięknie zagrałaś ten hymn, Rose. – Dziewczyna spłoniła się i spuściła oczy. – Gdzie jest Keefer? – zapytał, zwracając się ponownie do jej ciotki.

      – Poszedł do kościoła, ojcze, po księgi.

      – Ach! – zakrzyknął z ulgą. – Więc dlatego go tu nie ma! W takim razie, czekając na niego, chętnie skosztuję pani placka, żeby wzmocnić się przed podróżą.

      – Powie ksiądz kilka słów, żeby pobłogosławić ten posiłek?

      – Z przyjemnością. – Fairfax postukał nożem w szklany dzbanek i gwar ucichł. – Pobłogosław, Panie – zaczął, pochylając głowę – te dary, które z twej dobroci spożywać mamy, i spraw, byśmy zawsze pamiętali o potrzebach i pragnieniach innych. Amen.

      – Amen.

      Na sali znów zrobiło się gwarno. Fairfax wziął swój talerz i wbił widelec w placek. Był głodny; stale głodny, a mimo to wciąż chudy jak paździerz. Jego ciało postanowiło widać zrekompensować sobie wszystkie te lata, które spędził o głodzie i chłodzie w seminarium. A placek był rzeczywiście dobry, z dziczyzną i jajami na twardo; Fairfax popił go kubkiem piwa, który przyniosła mu Rose.

      Widząc, że ksiądz stoi, jedząc i pijąc, miejscowi zebrali się na odwagę i zaczęli podchodzić, żeby podziękować mu za nabożeństwo – z początku pojedynczo, bardzo nieśmiało, ale po jakimś czasie otoczył go mały tłumek. Agnes Budd po kolei ich przedstawiała: George Revel i George Rogan, farmerzy; John Gann, kowal, jeden z niosących trumnę; Alison Kern i jej siostra Mercy, strażniczki światła przed posągiem Najświętszej Panienki; Jacob Rota, czyściciel latryn; Jack Singer, pasterz z twarzą ogorzałą od długiego przebywania na świeżym powietrzu, oraz jego przyjaciel Frank Waterbury, szczurołap wypasający kościelne owce; John Lusty, Paul Fisher i Paul Fuente, tkacze.

      Fairfax nie zdołał zapamiętać wszystkich nazwisk i tego, kto się czym zajmuje, ale było jasne, że stary ksiądz odegrał jakąś rolę w życiu wszystkich tych ludzi: chrzcząc ich, ucząc w wiejskiej szkółce, udzielając ślubu, składając do grobu ich rodziców, rodzeństwo, a nawet – co zdarzało się, niestety, dość często – dzieci; i powoli, w miarę jak go wspominali, ojciec Lacy stawał się w jego oczach żywą, obdarzoną wyraźnymi cechami osobą. Fairfax żałował, że nie miał możności ich wysłuchać przed napisaniem mowy pogrzebowej.

      – Ksiądz kochał tę dolinę… znał jej każdy cal…

      – Był z niego nie lada piechur…

      – Wszędzie chodził na piechotę…

      – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział go na koniu…

      – I to go w końcu zgubiło. – Po tej ostatniej uwadze, wygłoszonej przez kowala Ganna, wszyscy pokiwali ze smutkiem głowami.

      – Był bardzo wykształconym dżentelmenem…

      – Nigdy nie wychodził bez rydla i małej torby, do której wkładał swoje znaleziska…

      – Najbardziej kochał malców w szkole…

      – Pamiętacie, jak byliśmy mali i dawał nam szylinga, kiedy przynosiliśmy mu jakiś skarb?

      – Pół korony, jeśli to było coś wyjątkowego…

      Fairfaxa nagle to zainteresowało.

      – O jakich skarbach mówicie?

      – Och, to mogło być cokolwiek z dawnych czasów: monety z wizerunkiem starego króla Karola. Butelki. Kawałki szkła. Głównie śmieci.

      – Pamiętacie tę starą lalkę, którą znalazłem na łące Tremble’ów? Był nią zachwycony! Dał mi za nią całego funta.

      – Komuś, kto go nie znał, ksiądz mógłby się pewnie wydać nieco dziwny…

      – Ostatnio coraz bardziej…

      – Nie wszyscy go za to lubili…

      – W jakim sensie? – dopytywał się Fairfax.

      – Ludzie zawsze powtarzają różne plotki… zwłaszcza w takiej zapadłej dziurze jak ta.

      – Co o nim mówiono?

      Otaczający Fairfaxa miejscowi zawahali się, wymienili między sobą spojrzenia.

      – Ja tak nie myślę, ale zdaniem niektórych bardziej cenił sobie własne idee niż to, co czytamy w Piśmie.

      – To prawda… jego kazania były szczególnego rodzaju…

      Rota, czyściciel latryn, który miał fatalnego zeza widlastego, skrzyżował ręce na piersi.

      – Słyszałem, że biskup przysłał tu raz w przebraniu księdza, żeby sprawdził, czy to, czego naucza ojciec Lacy, nie ociera się o herezję – powiedział konspiracyjnym tonem.

      – Też to słyszałem.

      Fairfax popatrzył na jednego i drugiego wieśniaka. Nigdy nie słyszał od biskupa o tego rodzaju dochodzeniu. Kiedy się nad tym zastanawiał, ktoś inny – chyba kowal Gann – zaczął go namawiać, żeby spróbował jego tytoniu. Fairfax grzecznie odmówił, ale kowal nie dawał za wygraną.

      – Sam go uprawiam. Po tej stronie Axford nie wypali ojciec nic lepszego.

      Ksiądz niechętnie wziął do ręki brudną fajkę z długim cybuchem i wytarł ustnik. Tytoń był mocny – zdecydowanie za mocny; zapiekło go od niego w ustach, a z oczu pociekły łzy. Kaszląc niczym młokos, który po raz pierwszy spróbował tytoniu, odwrócił głowę


Скачать книгу