Drugi sen. Robert Harris

Drugi sen - Robert  Harris


Скачать книгу
że wygląda wtedy po prostu śmiesznie.

      Zegar w korytarzu pokazywał dopiero siódmą. Z kuchni dochodził szczęk garnków.

      – Dzień dobry! – zawołał i wszedł do bawialni, gdzie czekał już nakryty dla niego do śniadania stół. Przez okno widać było polną drogę, będącą jednocześnie główną ulicą wioski. Jakaś kobieta dźwigała ostrożnie na głowie ciężki dzban, który napełniła przy gminnej studni. Mężczyzna w fartuchu prowadził muła. Przywitali się ze sobą i razem ruszyli dalej. Fairfax patrzył za nimi, aż zniknęli z pola widzenia.

      Usłyszał za sobą jakiś hałas i odwracając się, zobaczył młodą kobietę stawiającą talerz na stole. Nie usłyszał, jak wchodziła. Nie wiadomo czemu, wyobrażał sobie siostrzenicę pani Budd jako prostą wiejską dziewuchę. Ujrzał tymczasem szczupłą dziewczynę, z bladą owalną twarzą, dużymi błękitnymi oczami i gęstymi czarnymi włosami, związanymi niebieską wstążką, co podkreślało jej delikatną szyję. Czarna, z racji żałoby, suknia dodatkowo podkreślała jej urodę.

      – Dzień dobry. To ty pewnie jesteś Rose. Cóż za piękny widok w ten ponury dzień! – odezwał się pogodnym tonem po chwili zakłopotania, ale chyba za długo się w nią wpatrywał, bo odwróciła się i uciekła bez słowa.

      Kiedy stało się jasne, że dziewczyna nie wróci, usiadł przy stole i spojrzał z żalem na zimną baraninę i ser na talerzu. Na tym polegała jego tragedia: był obdarzony gorącym temperamentem, dla którego nie znajdował ujścia. W rezultacie nie miał żadnego doświadczenia z kobietami i nie wiedział, jak z nimi postępować. W katedrze obracał się wyłącznie w męskim towarzystwie; pierwszym nałożonym na kler wymogiem było życie w czystości. Nie mógł zaprzeczyć przed samym sobą, że doskwiera mu celibat, ale starał się go przestrzegać i nigdy nie przyszło mu do głowy, by go kwestionować. A przecież powiadano, że w Anglii przed Apokalipsą większość duchownych była żonata, a w ostatnich poprzedzających ją dekadach kobietom zezwolono nawet na udzielanie świętej komunii! Z pewnością była to jedna z owych bluźnierczych praktyk, które sprowadziły na świat gniew Boży.

      Drzwi ponownie się otworzyły. Fairfax obrócił się z nadzieją, że zatrze pierwsze złe wrażenie, ale to była Agnes z dzbankiem herbaty.

      – Dzień dobry, ojcze.

      – Dzień dobry, pani Budd.

      – Napije się ksiądz herbaty? Ojciec Lacy lubił kornwalijską, ale mamy również herbatę z Highlands, jeśli ksiądz woli.

      – Może być kornwalijska. – Patrzył, jak kobieta ostrożnie nalewa ją do czarki, w jednej ręce dzierżąc ucho dzbanka, a drugą przytrzymując pokrywkę. – Obawiam się, że wystraszyłem pani siostrzenicę.

      – Och, niech się ksiądz nią nie przejmuje. Jest nieśmiała jak sarna.

      – Tak czy owak, chciałbym z nią chwilę porozmawiać – dodał. – Na temat jej niefortunnie odmienionej sytuacji.

      – Niestety, raczej się to księdzu nie uda.

      – A to dlaczego?

      – Rose nie mówi.

      – Jak to? W ogóle?

      – Po prostu taka się urodziła.

      Fairfax zdał sobie jeszcze mocniej sprawę z własnej niezręczności.

      – Przykro mi to słyszeć – mruknął.

      – Wola boska, proszę księdza.

      – Ile ona ma lat?

      – Osiemnaście.

      Po wyjściu Agnes wziął w dłonie czarkę z herbatą i próbował sobie wyobrazić, co stanie się z biedną dziewczyną, kiedy każą jej się stąd wynieść. Czy wróci do swojej rodziny? Czy ją w ogóle przyjmą, zważywszy, że jest niema i mimo niewątpliwej urody trudno ją będzie wydać za mąż? Może powinien jednak zapytać biskupa, czy jest jakaś szansa, by objął tutejsze probostwo. Wyobraził sobie, jak mieszkają razem na plebanii. Traktując dziewczynę łagodnie, mógł zdobyć jej zaufanie. W długie zimowe wieczory nauczyłby ją nawet przezwyciężać tę przykrą przypadłość. I walcząc codziennie z pokusą, zbliżyłby się jeszcze bardziej do Boga. Czy życie tutaj byłoby naprawdę takie złe?

      Dopijając herbatę, Fairfax był już niemal przekonany, że w jego życiu mógłby się dokonać ten nieprawdopodobny – zaiste autodestrukcyjny – zwrot. Zdał sobie sprawę, że śniadanie zaczyna mu nawet smakować.

      * * *

      Zabrał z gabinetu swoją torbę, zamknął za sobą dokładnie drzwi i wrócił do bawialni, by skończyć pisać mowę. Po tym, co odkrył między swoim pierwszym i drugim snem, stało się to jeszcze trudniejsze i przez następne dwie godziny starał się pogodzić naukę Kościoła z tym, co wiedział teraz o ojcu Lacym. Chuchał w dłonie, by je ogrzać. Po raz kolejny zapalił fajkę. Co jakiś czas odrywał się od pisania i wyglądał przez okno. Nie robiło się wcale jaśniej. Wprost przeciwnie, wydawało mu się, że się ściemnia. W końcu zaczęło padać – i nie była to mglista mżawka jak poprzedniego dnia, ale prawdziwa ulewa. Woda bębniła o dach i spływała kaskadami z rynien.

      Przez cały ranek Agnes Budd nosiła potrawy do kościoła. W końcu przyszła do księdza ze świecą. Z oddali dobiegł nagle głuchy łoskot, który przetoczył się przez całą dolinę. Fairfax podniósł wzrok.

      – To piorun? – spytał.

      – Nie ma pioruna bez błyskawicy, proszę księdza. Wysadzają skały w kamieniołomie.

      – Nawet przy takiej pogodzie?

      Nie odpowiedziała. Jej uwagę zwróciło coś, co zobaczyła za oknem. Z kościoła wyszło przez boczne drzwi pięciu zakapturzonych mężczyzn, chylących głowy przed deszczem. Czterech stąpało niezręcznie w ciemnych niedzielnych strojach, piąty miał na sobie czerwoną komżę zakrystiana. Przeszli szybko przez ulicę, zmierzając w stronę plebanii.

      – Już po niego idą – odezwała się cicho gospodyni. – Zaraz się zacznie.

      Podeszła do frontowych drzwi, by wpuścić mężczyzn. Fairfax usłyszał ich głosy – przyciszone i pełne szacunku – i tupanie butami w kamienną podłogę, by strząsnąć z nich błoto. Na schodach zadudniły kroki. Pani Budd pojawiła się znów w progu wraz z odzianą na czerwono postacią. Fairfax wstał.

      – To George Keefer, ojcze. Nasz zakrystian – powiedziała, odsuwając się, by Keefer mógł wejść do środka.

      Widząc łysą głowę i znamię w kształcie sierpu, Fairfax natychmiast go rozpoznał. Zakrystian wyciągnął do niego rękę.

      – A więc znalazł nas ojciec – mruknął.

      – Najwyraźniej. – Fairfax uścisnął jego wilgotną tłustą dłoń.

      Agnes Budd spojrzała na nich zaskoczona.

      – Znacie się?

      – Spotkaliśmy się wczoraj na drodze – wyjaśnił Fairfax.

      – Przyprowadziłbym tu księdza osobiście, ale musiałem zawieźć wełnę do przędzalni jeszcze przed zapadnięciem zmroku – wyjaśnił zakrystian. Z góry dobiegło ich stukanie młotków. Keefer zerknął w stronę sufitu. – Kazałem zabić wieko trumny. Ojciec Lacy leżał tu przez cały tydzień. Ci, którzy chcieli mu złożyć uszanowanie, zdążyli już to zrobić. Źle zrobiłem, Agnes?

      – To ty jesteś tu zakrystianem, George – odparła chłodno.

      Łysina Keefera sprawiała, że trudno było odgadnąć jego wiek. Na pewno był młodszy, niż na to wyglądał. Mógł mieć ze dwadzieścia pięć lat. Tak czy owak, księdzu nie podobało się


Скачать книгу