Sex/Speed. Bb Easton
klipsem i zbawiennie wysokim poziomem apatii. Potem znów stanęłam w kolejce – tym razem po to, aby zrobiono mi fotkę, na której wyglądałam jak szkielet, z ogoloną głową i zapadniętymi oczami.
Mało kto lubi swoje zdjęcie w prawie jazdy, ale na moje zwyczajnie nie dało się patrzeć. Wyglądałam jak pacjentka po chemioterapii. Albo ćpunka. Jakbym umierała.
Bo tak było.
Umierałam przez chłopaka.
W sumie wszystko, co się do tej pory ze mną działo, zawsze było z powodu chłopaka. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień był moment, kiedy w przedszkolu pozwoliłam, aby moja ówczesna sympatia odcięła mi jeden z kucyków. Symptomatyczne, jeśli przyjąć, że od tego czasu rozdawałam chłopcom różne ochłapy i kawałki siebie. Może dlatego miałam prawie czternaście kilogramów niedowagi. Dawałam z siebie za dużo.
Wreszcie, z prawkiem w ręku, udałam się do faceta z mustangiem. Byłam wielbicielką mocnych sportowych wozów i dysponowałam budżetem na miarę forda escorta, ale udało mi się znaleźć mustanga hatchbacka z pięciolitrowym silnikiem z dziewięćdziesiątego trzeciego i – ku mojemu niezadowoleniu – z manualną skrzynią biegów za całkiem rozsądną cenę. Miałam za mało pieniędzy, ale mama zgodziła się mi pożyczyć swoje niewielkie oszczędności. Myślę, że przekonała ją perspektywa, że nie będę już musiała prosić chłopaków o podwózki.
Powinnam być wniebowzięta. Odkąd pamiętam, marzyłam o samochodzie, a konkretnie o mustangu. Tymczasem, kiedy siedząc za kierownicą swojego nowego/używanego wozu, zaparkowanego na podjeździe rodzinnego domu, zaczęłam sobie wyobrażać twarze ludzi, którzy nie usiądą na miejscu pasażera, luki, których nie mogłam w swoim życiu zapełnić, stały się jeszcze bardziej widoczne.
Knight? Na obozie dla rekrutów.
Juliet? Niańczy dzieciaka.
August? Nie żyje.
Lance? Dla mnie nie żyje.
Zanim moje żałosne oblewanie bryki zdążyło dojść do etapu otwarcia piwa i włączenia kasety z muzą, zakurzona stara toyota tercel z jarzącym się logiem pizzerii na dachu wparowała na nasz długi podjazd. Mieszkałam z rodzicami w niewielkim szarym domu na zadupiu w Georgii. Mama go lubiła, bo mogła sobie bez przeszkód hodować zioło. Tata go lubił, bo wydawało mu się, że rząd podsłuchuje rozmowy telefoniczne i kombinuje, jak zabrać obywatelom broń. A ja byłam wkurzona, bo od przyjaciół dzieliło mnie co najmniej pół godziny drogi. To znaczy w czasach, kiedy jeszcze miałam przyjaciół.
Westchnęłam i zsunęłam się nisko na siedzeniu, bo w tym opłakanym stanie wolałam unikać wszelkich interakcji.
Nasłuchiwałam, czy koleś od pizzy już odjechał, a zamiast tego usłyszałam, jak mama nawołuje:
– BB… Bii-Biiii… Chodź, kochanie, zjedz coś!
Zdemaskowała tym samym moją kryjówkę.
Wysiadłam z westchnieniem i opuściłam głowę, aby uniknąć spojrzenia dostawcy pizzy, kiedy się mijaliśmy. Nie chciałam widzieć jego reakcji na drobną, wątłą, bladą istotę – ni to chłopaka, ni to dziewczynę, która niespodziewanie wyłoniła się z auta z szybami zasuniętymi w środku czerwca. Byłam pewna, że wyglądam jak Gollum po raz pierwszy wypełzający ze swojej jaskini. Nie musiałam tego widzieć wypisanego na twarzy jakiegoś obcego faceta.
W salonie, zamiast jak zwykle przy telewizyjnym stoliku, usiadłam z rodzicami przy kuchennej „wyspie” – tanim stole ze stołkami zamiast krzeseł, kupionym przez mamę w Walmarcie – aby się poddać przymusowemu świętowaniu urodzin. Po pizzy, którą ledwie uszczknęłam, mama podsunęła mi jeden z tych swoich autorskich bezkształtnych, lekko przypalonych domowych wypieków. Jak można się było spodziewać, moi wiecznie ujarani starzy za cholerę nie mogli znaleźć świeczek, i w końcu mama wetknęła w lukier zapaloną zapałkę. Odśpiewali mi Sto lat, a ja grzecznie się uśmiechnęłam, licząc minuty do chwili, kiedy to się skończy i będę mogła popędzić do swojego pokoju na dymka.
Kiedy rozciapciałam widelcem ciasto na talerzyku i skrycie nakarmiłam nim pod stołem naszego golden retrievera, tata wręczył mi jakąś złożoną ulotkę.
– Sto lat, mała – powiedział z uśmiechem.
Facet był od lat bezrobotny, więc domyśliłam się, że prezent jest od mamy, ale fakt, że tata uśmiechał się od ucha do ucha, wręczając mi ten papier, świadczył o tym, że on to wymyślił i wybrał, cokolwiek to było.
Rozwinęłam ulotkę i moje zmarszczone z zaciekawienia czoło wygładziło się, a brwi się uniosły. Było tam zdjęcie czterech nowiutkich kół z pięcioramiennymi alufelgami i firmowym emblematem pędzącego konia. Mustang, którego kupiłam, miał absolutnie żałosne plastikowe dekle i prawie łyse opony, ale nawet nie pomyślałam, że można by je wymienić.
– Mama chciała, żebyś miała bezpieczniejsze opony, ale namówiłem ją na jeszcze coś lepszego – powiedział tata i puścił do mnie oko. – Jesteś umówiona na zmianę kół w A&J Auto Body, w poniedziałek.
Ten, kto twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają, nigdy nie podarował kompletu nowych kół do mustanga szesnastolatce z niezamożnej rodziny, fance podrasowanych fur.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów się uśmiechnęłam. Uśmiechnęłam? Nie, do diabła, to był wrzask. Wyściskałam tatę. I skakałam pod sufit.
Pognałam do siebie na górę i z camelem w zębach zadzwoniłam z rewelacjami do ostatniej przyjaciółki, jaka mi pozostała. Kiedy Juliet z płaczącym berbeciem w tle zapytała, czy miałam fajne urodziny, zapewniłam, że tak. I ku swojemu zaskoczeniu miałam wrażenie, że chyba rzeczywiście tak było.
2
Najwyraźniej A&J Auto Body był najtańszym warsztatem w mieście, i nie bez powodu. Lokal był ciemny i ponury jak wrota piekieł, a cały wystrój musiał zaprojektować jakiś ślepiec w latach siedemdziesiątych. Napakowany, owłosiony facet przypominający trolla, z gęstymi ciemnymi włosami wystającymi spod koszulki, przywitał mnie burknięciem, wziął kluczyki i zostawił mnie samą przy kontuarze. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, przeszłam przez drugie drzwi, spodziewając się, że wejdę do poczekalni dla klientów o ścianach pożółkłych od nikotyny, a zamiast tego trafiłam do hali warsztatu. Pewnie bym zawróciła i wyszła, gdyby mojej uwagi nie przykuł stojący tuż obok samochód na podnośniku.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Mustang fastback z końca lat sześćdziesiątych, czarny mat, z czarnymi matowymi alufelgami, przyciemnionymi szybami i potężnym wlotem powietrza na masce. Wyglądał jak rodem z Mad Maxa.
– W czym mogę pomóc?
Odwróciłam się i napotkałam rozbawione spojrzenie barczystego, niebieskookiego mechanika o dziecięcej buźce. Jego ciemnoblond włosy były niedbale zaczesane do tyłu w stylu „pompadour”. Ramiona pokrywały mu oldskulowe samochodowe tatuaże. W wydatnej dolnej wardze tkwił kolczyk. Na opinającej jego umięśnioną klatkę piersiową firmowej koszulce A&J Auto Body odczytałam imię.
Cześć, Harleyu.
– Przepraszam – wybąkałam. – Wiem, że nie powinnam tu wchodzić, ale… – Spojrzałam jeszcze raz na gablotę na podnośniku i długie westchnienie wydobyło się z mojej piersi. – Nie mogę oderwać od niej oczu.
Harley – jeśli tak miał naprawdę na imię – zaśmiał się i rzucił:
– Lubisz panienki, co?
– Co? Nie! – zaprotestowałam.
– Dobra. – Harley ponownie się roześmiał i figlarne ogniki w jego oczach przypomniały mi, jak bardzo lubię chłopców.
Starając się skierować rozmowę znowu na samochody, jak najdalej od mojej orientacji seksualnej, rozejrzałam się