Rywalizacja i miłość. Amalie Berlin
pochyliła się, by zrzucić go z pleców. W końcu sama padła na bieżnię.
– Dobra robota – stwierdził Treadwell, gdy Beck pomógł jej stanąć na nogach, by sprowadzić ją z bieżni.
Ponieważ nie miała ochoty się podnieść, objął ją sprawnym ramieniem i przeciągnął na murawę.
– To dopiero pierwsza runda.
Oddychała ciężko, z każdą chwilą coraz wolniej.
– Brawo my.
– Spadł ci cukier? – zaniepokoił się.
– Nie. – Podała mu rękę, by pomógł jej usiąść. – To tylko nadmierny wysiłek. Myliłam się. Nie jesteś iron manem, ale włochatym facetem z metalowym kośćcem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wybuchnął śmiechem.
– Jestem włochaty?! – Znowu dotknął jej ręki.
Po raz drugi? Trzeci? Miał sporo kobiet, ale z żadną nie chciał się związać. Życie w celibacie wybrał świadomie. Nawet o tym nie myślał. Dotknął Autry? Poczuł się skonsternowany.
– Nie mów, że przed akcją się golisz. A te włosy? Chyba od odejścia do cywila nigdy nie byłeś u fryzjera.
– Włosy nie dodają wagi. – Mocniej ścisnął jej dłoń, żeby pomóc jej wstać. – Musisz chodzić. To pomaga.
– Nie pleć głupot. – Mimo to zaczęła iść, ale trzy kroki dalej zachwiała się i o niego oparła. – Jeżeli upadnę, powiedz Treadwellowi, że podłożyłeś mi nogę.
Popatrzył w kierunku komendanta.
– Potrzebuje snu.
– Marnie wygląda.
Idąc ku Treadwellowi, wyprostowała się i odsunęła od Becka. Już się nie dotykali.
– Szefie…?
Uciszył ich gestem dłoni, obserwując finisz dwóch ostatnich par.
– Przydział partnerów.
– Partnerów? – zdumiał się Beck.
– Owszem, w tym roku. Synu, w takim układzie każdy jest bardziej bezpieczny.
Cholera. Beck nie uważał, że cały świat kręci się wokół niego, ale zważywszy zastrzeżenia komendanta wobec jego funkcjonowania w zespole, skłonności do działania w pojedynkę…
O bezpieczeństwie w zespole słyszał już setki razy. Treadwell chce mu dać nauczkę.
– Jeżeli ktoś coś schrzani, bo nie ma odpowiedniej kondycji, to trudno. Ale jeżeli dlatego, że partner zawiódł, to obaj odpadają. Zasady jak w bejsbolu.
– Do trzech razy sztuka? – zapytała Lauren.
– Tak. – Treadwell spojrzał w kierunku stołówki. – Po śniadaniu przydział partnerów oraz kwater. Instruktorzy Ying i Olivera odpowiadają za wieżę. Potem marsz z obciążeniem.
Tego samego dnia? Ugryzł się w język.
– Marsz prowadzą Ying i Olivera?
– Ty prowadzisz. – Treadwell odwrócił się na pięcie, zanim Beck zdążył zapytać, czy nie chce się oprzeć na jego ramieniu.
Mimo że nie sprawdza się w pracy zespołowej, potrafi pomagać innym, ale za nic w świecie nie zaakceptuje, by pomagano jemu. Bardzo chciał pomóc przełożonemu.
Treadwell szedł niepewnym krokiem, niemal tak chwiejnym jak Lauren, pochylony, jakby nie miał siły się wyprostować. Czujność nakazywała Beckowi nie spuszczać komendanta z oczu, dopóki ten nie zniknął za drzwiami domku.
– Powiedział, jak się czuje? – zapytała Lauren.
– Tylko tyle, że musi się przespać.
– Kiedy ostatnio widziałam osobę tak bladą, to miało to związek z sercem.
– Też widziałem coś takiego. Ale zanim zacznę go maglować, dam mu odpocząć, żeby zobaczyć, czy to pomogło.
W przypadku osoby wyglądającej jak nieboszczyk takie wyjaśnienie jej nie przekonało.
– Przez wzgląd na jego poczucie godności?
– Z szacunku dla niego. – Przeniósł na nią wzrok. – Należą ci się przeprosiny.
– Za co?
– Nie wierzyłem, kiedy powiedziałaś, że to zrobisz. Treadwell też nie wierzył. Nikt inny nie kwestionował kondycji swojego partnera. – Odetchnął głęboko, widząc jej reakcję. – Żeby było jasne, wątpiłem w twoje możliwości ze strachu, że coś ci się stanie, bo masz potrzebę się sprawdzać. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś wśród nas najmniejsza. Ale wyszło na twoje. Nie wiem, czy nie popełnię tego błędu ponownie, ale jestem tego świadom. Będę się starał.
Nieznacznie pokiwała głową, a łzy w jej oczach świadczyły, ile dla niej znaczą jego słowa. Mimo to był zadowolony, że to powiedział. Może sprawił zawód komendantowi, ale bywał też dobrym człowiekiem.
– Co teraz robimy? – wykrztusiła.
W końcu zerknął na podkładkę Treadwella.
– Wdrażamy system partnerstwa. W akcji i poza akcją.
Lista, a na niej osiem par nazwisk.
Pierwsza para: Ellison i Autry.
Wspólna kwatera mimo tylu przeciwwskazań.
Wyobraźnia podsunęła mu obrazy Lauren oraz łóżek, napawając go podniecającym lękiem. Inaczej nie potrafił tego nazwać. Podniecenie, bo będzie sama na sam z kobietą, która go pociąga, lęk, bo nie miał pojęcia, co z tego może wyniknąć, zwłaszcza że już obudził się w nim instynkt opiekuńczy.
To niebezpieczne. Gdyby się o tym dowiedziała, na pewno byłaby wściekła.
– Jesteśmy zespołem. Teraz śniadanie, następnie skoki z wieży, po nich lunch, a po lunchu marsz z obciążeniem. Zanosi się na trudny dzień.
– Jak pożar?! – zawołał ktoś.
Jak on się nazywa? Wczoraj mu go przedstawiła.
Alvarez.
– Niedobrze.
– Wycofają się?
– O ile wiem, wrócił tylko Treadwell, ale chyba wróci do akcji. Nie pytałem. – Uszanuj wolę szefa, a gdyby źle ocenił swoje możliwości, bądź w pobliżu, by mu pomóc. Tak wobec niego postąpił Treadwell rok temu w górach.
– Skoncentruj się na tym, co przed tobą. Wieża z Yingiem i Oliverą. Zasady marszu z obciążeniem wyjaśnię po lunchu.
Tyle gadania, wyjaśniania. To nie w jego stylu, ale widząc szefa w takim stanie, chociaż tyle może zrobić.
– Teraz śniadanie. Najedzcie się porządnie. Przede wszystkim białko. I dużo płynów.
Lauren sprawiała wrażenie równie speszonej jak on. To co najmniej dziwne, bo wczoraj sama mu zaproponowała dzielenie się kwaterą.
– Chcesz, żebym wyczytała nazwiska?
Obiecała go wspierać. Nie zmuszała, by się zmienił, nie drwiła z jego problemów, tylko pomagała. Niby drobiazg, ale pokazuje, ile dla niej znaczą jego słowa.
– Jest osiem par. Umieją czytać – rzekł półgłosem, po czym podał podkładkę najbliżej stojącemu. – Sprawdźcie swój przydział. Ustalcie, kto się dzisiaj wprowadza, ale nie przed marszem. Oszczędzajcie siły.
Przez całe śniadanie starała się nie myśleć o skokach z wieży. Przez Becka i jego poruszające przeprosiny.