Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3. Deborah Harkness
Na szczęście Fernando nie należał do tego rodu, więc pieśń Philippe’a stanowiła dla niego tylko cichy szum.
– Potem.
– Oczywiście. Przysięga krwi Philippe’a zapewniła jej bezpieczeństwo. Noli me tangere. – Fernando pokręcił głową. – Gallowglass traci czas, pilnując Diany.
– „Nie dotykaj mnie, bo należę do Cezara” – powiedział cicho Matthew. – To prawda. Żaden wampir później jej nie zaatakował. Oprócz Louisy.
– Louisa była na tyle szalona, żeby zlekceważyć życzenie ojca – skomentował Fernando. – Domyślam się, że to dlatego Philippe wysyłał ją w tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym pierwszym na skraj znanego świata. – Ta decyzja zawsze wydawała mu się pochopna, a Philippe nawet nie kiwnął palcem, żeby pomścić jej późniejszą śmierć. Fernando odłożył tę informację do rozważenia później.
* * *
Nagle drzwi się otworzyły i przez kaplicę śmignęła szara kotka Sarah. Za nią wszedł Gallowglass z paczką papierosów w jednej ręce i srebrną piersiówką w drugiej. Tabitha zaczęła się łasić do nóg Matthew, domagając się jego uwagi.
– Dachowiec Sarah jest prawie tak nieznośny jak smok ognisty cioteczki. – Gallowglass podał butelkę stryjowi. – Napij się. To nie krew, ale i nie francuski sikacz babci. To, co ona serwuje, nadaje się do stosowania tylko jako woda kolońska.
Matthew pokręcił głową. Wino Baldwina już zakwasiło mu żołądek.
– I ty nazywasz się wampirem – rzucił drwiąco Fernando, patrząc na Gallowglassa. – Musisz się napić z powodu um pequeno dragăo.
– Spróbuj okiełznać Corrę, jeśli myślisz, że to takie łatwe. – Gallowglass wysunął papierosa z paczki i wsadził go do ust. – Albo możemy głosować, co z nią zrobimy.
– Głosować? – zdziwił się Matthew. – A od kiedy to głosujemy w tej rodzinie?
– Odkąd Marcus przejął Zakon Rycerzy Świętego Łazarza – odparł Gallowglass, wyjmując z kieszeni srebrną zapalniczkę. – Odkąd wyjechałeś, aż dławimy się demokracją.
Fernando popatrzył na niego znacząco.
– Co? – Gallowglass otworzył zapalniczkę.
– To święte miejsce, a poza tym wiesz, co Marcus sądzi o paleniu, kiedy w domu są ciepłokrwiści – przypomniał z dezaprobatą Fernando.
– I możesz sobie wyobrazić, co ja o tym sądzę, gdy na górze jest moja ciężarna żona. – Matthew wyrwał papierosa z ust bratanka.
– Ta rodzina była zabawniejsza, kiedy było w niej mniej lekarzy – stwierdził ponuro Gallowglass. – Pamiętam stare dobre czasy, kiedy sami zszywaliśmy swoje rany bitewne i nie obchodził nas żaden poziom żelaza czy witaminy D.
– O, tak. – Fernando uniósł rękę, pokazując poszarpaną bliznę. – Tamte dni rzeczywiście były wspaniałe. A twoje umiejętności, jeśli chodzi o igłę, legendarne, Bife.
– Poprawiłem się – próbował się bronić Gallowglass. – Oczywiście nigdy nie byłem tak dobry jak Matthew czy Marcus. Ale nie mogliśmy wszyscy iść na uniwersytet.
– Nie, póki Philippe był głową rodziny – przyznał Fernando. – On wolał, żeby jego dzieci i wnuki władały mieczem, a nie ideami. Dzięki temu byliście o wiele bardziej ulegli.
Ta uwaga zawierała ziarno prawdy i ocean bólu.
– Powinienem wracać do Diany. – Matthew dotknął ramienia Fernanda i ruszył do wyjścia.
– Czekanie nie ułatwi wyznania Marcusowi i Hamishowi prawdy o szale krwi, przyjacielu – ostrzegł go Fernando.
– Myślałem, że po tylu latach mój sekret jest bezpieczny – powiedział Matthew.
– Sekrety, tak jak umarli, nie zawsze pozostają pogrzebane – zauważył ze smutkiem Fernando. – Powiedz im. Jak najszybciej.
* * *
Matthew wrócił do swojej wieży bardziej wzburzony, niż kiedy ją opuszczał.
Ysabeau zmarszczyła brwi na jego widok.
– Dziękuję, że czuwałaś nad Dianą, maman – powiedział, całując ją w policzek.
– A ty, synu? – Ysabeau dotknęła jego policzka, wypatrując, tak jak wcześniej Fernando, oznak szału krwi. – Czy nie powinnam raczej czuwać nad tobą?
– Nic mi nie jest. Naprawdę.
– Oczywiście. – Ten zwrot oznaczał wiele rzeczy w prywatnym słowniku jego matki, ale nigdy tego, że ona się z kimś zgadza. – Będę w swoim pokoju, gdybyś mnie potrzebował.
Kiedy ucichł odgłos kroków matki, Matthew szeroko otworzył okna i przysunął do nich fotel. Zaczął chłonąć intensywne letnie zapachy lepnicy i ostatnich lewkonii. Cichy oddech Diany śpiącej na górze mieszał się z innymi nocnymi pieśniami, które mogły usłyszeć tylko wampiry: klekotem żuwaczek chrząszczy walczących ze sobą o samice, świszczącym oddechem popielic biegających po blankach, przenikliwymi piskami ćmy trupiej główki, drapaniem pazurów kun leśnych wspinających się na drzewa. Sądząc po stęknięciach i sapaniu, które dobiegało z ogrodu, Gallowglasswowi nie udawało się schwytać dzika buszującego w warzywach Marthe, podobnie jak wcześniej nie powiodło mu się z Corrą.
Normalnie Matthew rozkoszował się spokojnymi godzinami między północą a świtem, kiedy sowy przestawały pohukiwać i nawet najbardziej zdyscyplinowane ranne ptaki jeszcze nie zrzuciły z siebie kołdry. Tej nocy nawet znajome zapachy i dźwięki nie potrafiły zdziałać cudu.
Mogło mu pomóc tylko jedno.
Matthew wspiął się po schodach na szczyt wieży. Spojrzał z góry na uśpioną postać. Pogłaskał ją po włosach i uśmiechnął się, kiedy żona instynktownie przysunęła głowę do jego ręki. Choć to wydawało się niemożliwe, pasowali do siebie: wampir i czarownica, mężczyzna i kobieta, mąż i żona. Twarda pięść zaciśnięta wokół jego serca rozluźniła się o kilka cennych milimetrów.
Matthew zdjął ubranie i wśliznął się do łóżka. Pościel była oplątana wokół nóg Diany, więc wyciągnął ją i nakrył ich oboje. Wpasował się kolanami pod kolana żony i przysunął do siebie jej biodra. Wchłonął jej delikatny, miły zapach – miodu, rumianku i soku z wierzby – musnął pocałunkiem jasne włosy.
Po zaledwie kilku oddechach jego serce zwolniło, napięcie zelżało. Diana dała mu spokój, którego wcześniej nie mógł zaznać. W kręgu ramion miał wszystko, czego potrzebował. Żonę. Dzieci. Własną rodzinę. Pozwolił, żeby jego duszę przeniknęło silne uczucie prawdziwości, które zapewniała mu sama obecność Diany.
– Matthew? – wymamrotała sennie.
– Jestem tutaj – szepnął jej do ucha, przytulając ją mocniej. – Śpij. Słońce jeszcze nie wzeszło.
Diana jednak odwróciła się twarzą do niego i wtuliła w jego szyję.
– O co chodzi, mon coeur? – Matthew zmarszczył brwi i odsunął się, żeby spojrzeć na żonę. Jej twarz była napuchnięta i czerwona od płaczu, drobne zmarszczki wokół oczu pogłębiły się od troski i żalu. Ten widok go zabolał. – Powiedz mi.
– Nie ma sensu – stwierdziła ze smutkiem Diana. – Nikt nie może tego naprawić.
Matthew się uśmiechnął.
– Przynajmniej pozwól mi spróbować.
– Możesz sprawić, żeby czas stanął w miejscu? – wyszeptała Diana po chwili wahania. – Choć na trochę?
Matthew