Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3. Deborah Harkness
– musiałam spytać.
Mój ojciec poznał wielkoluda w elżbietańskim Londynie, kiedy nieoczekiwanie wpadł na Matthew i na mnie podczas jednej ze swoich regularnych podróży w czasie. Nawet we współczesnym Massachusetts ojciec od razu rozpoznałby Gallowglassa. Tego człowieka nie dawało się z nikim pomylić.
– Starałem się nie ujawniać.
– Nie o to pytałam. – Byłam coraz lepsza w wyłapywaniu półprawd wampirów. – Czy ojciec wiedział, że mnie pilnujesz?
– Zadbałem o to, żeby Stephen zobaczył mnie tuż przed tym, jak razem z twoją matką wyruszyli do Afryki. – Gallowglass prawie szeptał. – Pomyślałem, że gdy nadejdzie koniec, pocieszy go świadomość, że jestem blisko ciebie. Byłaś taka mała. Stephen musiał wariować, myśląc o tym, ile czasu minie, zanim będziesz z Matthew.
Bishopowie i de Clermontowie działali bez naszej wiedzy przez lata, a nawet wieki, żeby bezpiecznie nas ze sobą połączyć: Philippe, Gallowglass, mój ojciec, Emily, moja matka.
– Dziękuję, Gallowglassie – powiedział Matthew ochryple. Był tak samo jak ja zaskoczony porannymi rewelacjami.
– Nie ma za co, stryju. Robiłem to z chęcią. – Gallowglass odchrząknął i wyszedł z pokoju.
W bibliotece zapadła niezręczna cisza.
– Chryste. – Matthew przeczesał rękami włosy. Był to znak, że zbliża się kres jego cierpliwości.
– Co zrobimy? – zapytałam, usiłując odzyskać spokój po nagłym przyjeździe Baldwina.
Matthew mi nie odpowiedział, bo cichy kaszel zasygnalizował czyjąś obecność.
– Przepraszam, że przeszkadzam, milord.
W drzwiach stał Alain Le Merle, dawny giermek Philippe’a de Clermonta. Trzymał starą szkatułkę ze srebrnymi ćwiekami na wierzchu ułożonymi w inicjały P.C. oraz małą księgę rachunkową oprawioną w zielony bukram. Jego szpakowate włosy i miły wyraz twarzy były takie same jak w 1590 roku, kiedy go poznałam. Podobnie jak mój mąż i Gallowglass on też był stałą gwiazdą w zmiennym wszechświecie.
– O co chodzi, Alainie? – zapytał Matthew.
– Mam sprawę do pani de Clermont – odparł Alain.
– Sprawę? – Matthew zmarszczył brwi. – To nie może zaczekać?
– Obawiam się, że nie – powiedział przepraszającym tonem Alain. – Wiem, że to trudny okres, milord, ale sieur Philippe stanowczo przykazał, żeby dać te rzeczy madame de Clermont najprędzej jak to możliwe.
Alain zagonił nas z powrotem do naszej wieży. To, co zobaczyłam na biurku, całkiem wyparło z mojej głowy wydarzenia minionej godziny i pozbawiło mnie tchu.
Mała książeczka oprawiona w brązową skórę.
Haftowany rękaw wytarty ze starości.
Bezcenne klejnoty: perły, diamenty i szafiry.
Złoty grot strzały na długim łańcuszku.
Dwie miniatury o jasnych powierzchniach, tak świeżych jak w dniu, kiedy zostały namalowane.
Listy przewiązane wyblakłą wstążką w kolorze goździkowym.
Srebrna pułapka na szczury z lekko zaśniedziałym pięknym grawerunkiem.
Pozłacany instrument astronomiczny godny cesarza.
Drewniane pudełko zrobione przez czarownika z gałęzi jarzębu.
Kolekcja przedmiotów nie wyglądała imponująco, ale wszystkie miały dla mnie ogromne znaczenie, bo przypominały osiem miesięcy naszego życia.
Drżącą ręka sięgnęłam po dziennik. Dał mi go Matthew niedługo po naszym przybyciu do rezydencji w Woodstock. Jesienią 1590 roku oprawa była świeża, a kartki były kremowe. Dzisiaj skórę znaczyły plamy, a papier zżółkł. W przeszłości trzymałam książeczkę na półce w Starym Domu, ale z ekslibrisu wynikało, że obecnie jest ona własnością biblioteki w Sewilli. Na wyklejce napisano atramentem: Manuscrito Gonçalves 4890. Ktoś – bez wątpienia Gallowglass – usunął pierwszą stronę. Kiedyś pokrywały ją moje niepewne próby podpisu. Kleksy z brakującej kartki przesiąkły na następną, ale lista elżbietańskich monet będących w obiegu w roku 1590 nadal była czytelna.
Kartkując notatnik, przypomniałam sobie lek na ból głowy, który próbowałam zrobić w ramach daremnych wysiłków, żeby zostać prawdziwą elżbietańską panią domu. Dziennik przywołał słodko-gorzkie wspomnienia czasu spędzonego z Nocną Szkołą. Kilka stron poświęciłam dwunastu znakom zodiaku, różnym przepisom i listom rzeczy do spakowania przed naszą podróżą do Sept-Tours. Usłyszałam ciche dzwonienie, kiedy przeszłość i teraźniejszość otarły się o siebie, w kątach przy kominku dostrzegłam ledwo widoczne niebieskie i bursztynowe nici.
– Skąd masz te rzeczy? – spytałam, skupiając się na tu i teraz.
– Pan Gallowglass dał je dom Fernandowi dawno temu – wyjaśnił Alain. – Kiedy dom Fernando przyjechał w maju do Sept-Tours, poprosił mnie, żebym to wszystko pani oddał.
– Cud, że w ogóle coś się zachowało. Jak udało ci się to ukrywać przede mną przez tyle lat? – Matthew wziął do ręki pułapkę na szczury.
Droczył się ze mną, kiedy zamówiłam u jednego z najdroższych zegarmistrzów w Londynie urządzenie do łapania szczurów, które grasowały na naszym strychu w Blackfriars. Monsieur Vallin zaprojektował łapkę w kształcie kota z uszami na poprzeczkach i małą myszą przycupniętą na jego nosie. Gdy Matthew zwolnił mechanizm, ostre kocie zęby wbiły się w jego palec.
– Robiliśmy, co musieliśmy, milord. Czekaliśmy. Milczeliśmy. Nie traciliśmy wiary, że czas sprowadzi do nas z powrotem madame de Clermont. – W kącikach ust Alaina zadrżał smutny uśmiech. – Gdyby tak sieur Philippe mógł dożyć tego dnia.
Na myśl o Philippie moje serce się ścisnęło. Mój teść musiał wiedzieć, jak źle jego dzieci zareagują na nową siostrę. Dlaczego postawił mnie w tak trudnej sytuacji?
– Wszystko w porządku, Diano? – Matthew delikatnie położył dłoń na mojej.
– Tak. Po prostu jestem trochę przytłoczona.
Wzięłam do ręki nasze portrety w pięknych elżbietańskich strojach. Na prośbę hrabiny Pembroke namalował je Nicholas Hilliard. Ona i hrabia Northumberland podarowali nam te miniatury w prezencie ślubnym. Oboje byli początkowo przyjaciółmi Matthew razem z innymi członkami Nocnej Szkoły: Walterem Raleigh, George’em Chapmanem, Thomasem Harriotem i Christopherem Marlowe’em. Z czasem większość z nich zaprzyjaźniła się również ze mną.
– To madame Ysabeau znalazła miniatury – wyjaśnił Alain. – Codziennie przeglądała gazety w poszukiwaniu waszych śladów, anomalii pośród zwykłych wydarzeń. Kiedy madame zobaczyła je w ogłoszeniu domu aukcyjnego, wysłała pana Marcusa do Londynu. Właśnie tak poznał mademoiselle Phoebe.
– Ten rękaw pochodzi z twojej sukni ślubnej. – Matthew dotknął kruchego materiału, przesunął palcem po wyhaftowanym rogu obfitości, tradycyjnym symbolu dobrobytu. – Nigdy nie zapomnę twojego widoku, kiedy schodziłaś do wsi ze wzgórza. Płonęły pochodnie, dzieci torowały drogę przez śnieg. – Jego uśmiech był pełen miłości, dumy i zadowolenia.
– Po weselu wielu mężczyzn z wioski zapowiedziało starania o rękę madame de Clermont, gdyby pan się nią znudził – powiedział ze śmiechem Alain.
– Dziękuję, że przechowałeś dla mnie te pamiątki. – Spojrzałam na biurko. – Aż za łatwo byłoby myśleć, że wszystko to sobie wyobraziłam, że tak naprawdę nigdy nie przenieśliśmy się do roku tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego.