Virion 4. Szermierz. Andrzej Ziemiański
wielka pani.
– Pamiętaj, jesteśmy rodziną książęcą i musimy jak ognia unikać najmniejszej nawet kompromitacji.
– Pamiętam o tym, wielka pani. I skrupulatnie sprawdziłem każdą informację. To naprawdę szacowna rodzina. Nie są zamieszani w żadną aferę, nie otarli się o oszustwo, przeniewierstwo, nic, co mogłoby zaszkodzić reputacji szlachetnie urodzonych.
Winne przytaknęła.
– I ostatnia wątpliwość. Wiesz przecież, że podróżuje z nami moja córka, mój kwiatuszek ukochany, moje oczko w głowie. Czy ta niewinna istota nie zostanie narażona na towarzystwo ludzi gwałtownych? Zachowujących się niestosownie?
– Ależ oni są szlachtą.
– I szlachcic potrafi kogoś zabić. Czy to na turnieju, czy w karczmie, czy nawet w domu, jak sobie podchmieli zanadto. Widziałam ja szlachetnie urodzonych, którzy w napadzie szału potrafili zatłuc jakiegoś niewolnika, i to bez wyraźnej przewiny.
– Zapewniam cię, wielka pani, że nikt z nich nikogo nie zabił! Sprawdziłem!
Matriarchini nie była jeszcze przekonana do końca.
– Proś zatem.
Przewodnik cofnął się o kilka kroków i otworzył drzwi.
– Panie… – Wykonał zapraszający gest.
Młodzieniec, który pojawił się w izbie, zrobił na Winne zdecydowanie dobre wrażenie. Taksowała uważnym wzrokiem każdy szczegół ukłonu, który składał. Hm, bardzo dystyngowany.
– Wielka pani!
Nieźle, nieźle, wspaniały akcent. Perfekcyjne wykształcenie. Młodzieniec nie spieszył się, nie denerwował. Doskonale wiedział, co zrobić i w którym momencie. Właśnie zbliżył się o krok i powtórzył ukłon, czekając na jej odpowiedź.
Ponieważ pierwsza lustracja wypadła zdecydowanie na jego korzyść, postanowiła nie przedłużać powitania.
– Jak ci na imię, chłopcze? – zapytała.
– Virion.
Nerva zaprowadził Taidę do podziemi Zamku, do pomieszczenia, w którym głośno szumiała spiętrzona w kaskadę woda. Sam zajął miejsce w okazałym fotelu, pozostawiając jej do dyspozycji jedynie stołeczek naprzeciwko. Nie dość, że niewygodny, to jeszcze zmuszający do przyjęcia niezbyt wdzięcznej pozycji.
Szef zaczął rozmowę z niezwykłą u niego kurtuazją.
– Moja ty dziewczynko do zadań specjalnych. – Mrugnął do Taidy lewym okiem. – Jestem ci winien przeprosiny.
– Z jakiego powodu?
Westchnął.
– Kiedy wszyscy już skreślili Lunę z listy żywych, jedynie ty, jak małe, zasmarkane dziecko, uparłaś się głupio, całkiem niewrażliwa na argumenty, i… i dopięłaś swego. Mamy Lunę żywą.
– To nie do końca moja zasługa.
– Mówisz o „zdarzeniu”, które wysłało ci wiadomość? Do tego jeszcze wrócimy. To interesujący wątek.
– A teraz…
– A teraz – powtórzył za nią – musisz zdać sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu widzisz człowieka, który naprawdę ma mieszane uczucia.
Spojrzała na Nervę z zaciekawieniem.
– Nie rozumiem.
– Bo widzisz, dziecko. To dobrze, że masz żywą Lunę. Wiele się dowiemy, a jeszcze więcej możliwości rysuje się przed nami. Ale…
Zawiesił głos, więc spytała:
– A ta druga strona medalu?
– Jak rozumiem, nie zastanawiałaś się, co dalej z naszą biedną czarownicą?
Taida gorączkowo przeszukiwała zakamarki swojego umysłu. Zastanawiała się czy się nie zastanawiała? A szlag! Nad czym się tu zastanawiać?
– Luna jest teraz w rękach najlepszych medyków. Jest leczona, odkarmiana, i to według naukowych metod opracowanych przez specjalistę, lekarza zatrudnionego przez ojca Viriona…
Nerva powstrzymał potok jej wymowy ruchem ręki.
– Czuwa nad nią jakiś czarownik?
– Tak.
– Zaufany?
– Tak, oczywiście. Mam na niego cały zestaw haków.
Szef powoli skinął głową.
– Musisz mu uzmysłowić, że jeśli o cudownym ocaleniu Luny dowie się Rada Czarowników, to użyjesz przeciwko niemu wszelkich materiałów, które na niego masz.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili.
– Dlaczego?
– Luna jest niewolnicą. Jest też czarownicą – tłumaczył cierpliwie. – A ponieważ w całym wszechświecie nie ma niewolnic czarownic, to Rada na pewno natychmiast usunie tę anomalię za świata. Żeby nie burzyła boskiego ładu.
Taida przez moment miała problem ze złapaniem następnego oddechu. Zaraza jasna! Nerva mógł mieć rację. Trochę znała tych tępogłowych paternalistycznych hipokrytów. Zabiją koleżankę, żeby uniknąć wstydu. Nie, nie… To nie o wstyd chodzi, a przynajmniej nie tylko. Żywa Luna z wypalonym na tyłku piętnem będzie dowodem, że czarownicy nie są nietykalni. A na takie coś Rada rzeczywiście nie może pozwolić. O Bogowie.
– Kolejnym twoim wrogiem jest twój drugi szef.
– Imms?
– A w czyjej gestii są sprawy zbiegłych niewolników?
– Luna znikąd nie uciekła.
– Znasz go – osadził ją pewnym tonem. – Będzie wnikał?
Taida opuściła głowę. Poczuła, jak mury Zamku napierają na nią nieubłaganie z każdej strony. Przecież sama wysłała czarownicę z zadaniem. Przecież…
– Trzeba to jakoś odkręcić – powiedziała niepewnie.
– Tego się nie da odkręcić. – Nerva tylko machnął dłońmi. – Wybacz, ale znowu wyszła z ciebie baba. Nie pomyślałaś, jakie będą konsekwencje faktu, że Luna popadła w niewolę?
– Nie z własnej winy!
– A kogo to obchodzi?! – krzyknął jeszcze głośniej. – Myślisz, że jak biedak idzie w niewolę za długi, to z własnej woli? Chłop wyzuty z ziemi też z własnej woli? Kogo to obchodzi? – powtórzył. – Masz piętno wypalone na dupie, to jesteś niewolnikiem do końca życia. Nie! Do końca świata!
Krzyczał na Taidę jak na krnąbrną uczennicę. Przez chwilę nie wiedziała nawet, co odpowiedzieć.
– A jeśli księciu przypadkiem wypalą piętno, to…
– To się go zabije w najłagodniejszy z możliwych sposobów – dokończył za nią. – Czarownica, książę czy choćby cesarz są symbolami, dziecko. A symbole muszą być nieskazitelne. Nieskalane.
No i co z tego, że Nerva miał rację? Taida postanowiła zawalczyć o kobietę, którą sama wysłała na samobójczą, jak się okazało, misję.
– Szefie. Zleciłeś mi konkretne śledztwo. I właśnie doszłam do ściany. Nie mogę ruszyć dalej bez czarownicy!
Nerva powoli opadł na oparcie swojego wielkiego fotela. Długo patrzył na Taidę spod przymrużonych powiek.
– No i nareszcie mówisz jak mój oficer, a nie zasmarkana