Virion 4. Szermierz. Andrzej Ziemiański

Virion 4. Szermierz - Andrzej Ziemiański


Скачать книгу
możemy bez dwornego języka? – zapytała. – Jestem zupełnie normalną dziewczyną, choć wiem, że trudno w to uwierzyć.

      Zaskoczyła go ewidentnie.

      – Dlaczego trudno?

      – Każdy, kto choć raz rozmawiał z moją matką, natychmiast wyobraża sobie, że każde słowo wypowiedziane do mnie wymaga co najmniej specjalnego ukłonu ważonego na trzy takty z dwoma przydechami.

      Virion odpowiedział rozbrajająco:

      – Chyba nie potrafiłbym wykonać ukłonu na trzy takty i dwa przydechy przy jednym tylko słowie.

      – No właśnie. Więc mówmy normalnie.

      Zaczęli się śmiać.

      – Nie no… – Virion po prawdzie nie wiedział, jak zacząć. Komplementy o „wielkich oczach” były w tym przypadku chyba zbyt nachalne. – Tak przyszedłem pogadać. Zaprzyjaźnić się.

      – Siostra cię przysłała?

      Viriona zamurowało.

      – J… jak? Skąd…?

      – Zawsze muszę to tłumaczyć. Ja mam taki wyraz twarzy po prostu. No taka się urodziłam. Kiedy spojrzę na mężczyznę, ten od razu myśli, że jestem niedojdą i trzeba mnie za rękę nawet do ubikacji zaprowadzić, po drodze zabijając wszystkie smoki. Jeśli natomiast spojrzę na jakąkolwiek kobietę, to ta od razu myśli, że ją o coś podejrzewam.

      – A wcale tak nie jest?

      – No pewnie, że nie. Do ubikacji sama trafię, a po drodze nie będzie żadnych smoków do ubicia.

      – Rozumiem. Mojej siostry zatem o nic nie podejrzewasz?

      – Nie podejrzewam. Bo mam pewność, że nie jest tą, za którą się podaje.

      Viriona najpierw coś zapowietrzyło, a potem zmusiło do śmiechu. Co za inteligentna bestia! Natrija, w przeciwieństwie do nadętej matki, okazała się sympatyczną, wygadaną dziewczyną ze skłonnością do żartów.

      – Oczywiście, że nie jesteśmy tymi, za których się podajemy – podjął jej grę. – Ja na przykład zostałem wynajęty…

      – Wiem. Jesteś rycerzem, osłaniającym ucieczkę tajemniczej księżniczki incognito, która dla niepoznaki przybrała plebejskie imię…

      – Stój, stój, stój. – Virion wiedział oczywiście, kto to jest rycerz, choć w Luan to pojęcie zarezerwował Zakon. – A gdzie moja zbroja, biały rumak i giermek?

      – To jeden z tych dwóch, którzy udają służących. – Natrija zmarszczyła brwi. – Ale do tej koncepcji nie pasuje mi twój dziadek. Po co wam w niebezpiecznej podróży niedołęga?

      Oj, zdziwiłabyś się, i to mocno, pomyślał Virion, a głośno powiedział jedynie:

      – Jedziemy do Keddelwach, uzdrowić go w świętym miejscu.

      Ta wersja nie przekonała Natrii w najmniejszym stopniu. Nie brzmiała romantycznie.

      – W Keddelwach niczego nie ma – powiedziała. – My jedziemy do Troy spieniężyć rodzinne dobro.

      – Jakieś klejnoty? – domyślił się.

      Parsknęła śmiechem.

      – Jedynym klejnotem, który jeszcze pozostał własnością rodziny, jestem ja. – Natrija była rzeczowa do bólu. – Sprzedadzą więc mnie jakiemuś bogatemu parweniuszowi, by mógł wejść w ten sposób do starej arystokracji.

      Virion zmieszał się, nie bardzo wiedząc, jak się zachować po takim wyznaniu.

      – A czemu aż w Troy? – zapytał dopiero po chwili wahania.

      – Żeby wstydu nie robić w rodzinnej okolicy – odparła trzeźwo i bez wahania. – Na pewno teraz zadasz dwa pytania: czy godzę się na takie rozwiązanie i czy jestem szczęśliwa. – Pociągnęła łyk wina z kubka trzymanego w ręce. – Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: nie jestem.

      Natrija posmutniała nagle i odstawiła kubek, ale tak nieszczęśliwie, że nie trafiła denkiem w blat ławy. Kamionka uderzyła o kant deski i wypadła dziewczynie z dłoni.

      Virion zareagował instynktownie. Chwycił kubek tuż nad ziemią tak zręcznie, że nie wylała się nawet resztka wina. Wyprostował się i z uśmiechem oddał Natrii naczynie.

      Jej olbrzymie oczy zrobiły się jeszcze większe.

      – O mamusiu moja kochana! Ależ ty masz refleks!

      – To przypadek.

      – Akurat! – Nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na niej Virion. – Ten mój dowcip o rycerzu to wcale nie dowcip. Trafiłam w tarczę.

      – To naprawdę przypadek.

      – Nie. Jesteś rycerzem! Nawykłym do błyskawicznych reakcji.

      – Daj spokój. Jeszcze ktoś usłyszy i uwierzy.

      Natrija urwała kawałek placka z resztki leżącej na stole i ulepiła z niego kulkę.

      – Łap! – Rzuciła w Viriona.

      Ani drgnął. Kulka uderzyła go w wargi, odbiła się i wylądowała na ławie. Natrija zrobiła jeszcze jedną. Tym razem trafiła Viriona prosto w nos, znowu nie wywołując żadnej reakcji.

      – No przestań się powstrzymywać. Złap.

      Rzuciła w niego kolejnym pociskiem. Widząc, że nie reaguje, natychmiast znalazła sposób, żeby się przekonać, jak jest naprawdę. Była inteligentna. Udając, że sięga po kolejny kawałek placka, chwyciła dwuzębny widelec i rzuciła w Viriona znienacka.

      Złapał sztuciec tuż przed swoją twarzą. Spokojnie i bez słowa odłożył na blat. Nawet oddech mu nie przyspieszył. Długo patrzyli na siebie w milczeniu, a potem Natrija wyszeptała:

      – O Bogowie…

      – Musimy tam iść?

      Daazy przypominał dziecko, które za żadną cenę nie chce iść na bal przebierańców, ale matka je zmusza, bo chce tam załatwić bardzo ważne sprawy.

      – Idziemy koniecznie.

      – Ja się nie mam za co przebrać.

      – To i dobrze. Przebierz się nie za coś, a za kogoś. Na pewno będzie ci łatwiej.

      Oficer śledczy zrozumiał, że prędzej wyzionie tu ducha, niż przekona Taidę.

      – Kto wymyślił ten idiotyczny bal? Nerva?

      – Imms.

      – No nie.

      – No tak. A myślałeś, że on taki pragmatyk bardziej?

      – Właśnie. Ale wiem, wiem, tradycja to świętość w tym pieprzonym Zamku.

      – Nie chodzi o żadną tradycję. – Taida uśmiechnęła się z sarkazmem. – Raz do roku robią szopkę i można ściągnąć do Syrinx różnych naszych agentów po to, żeby sobie spokojnie porozmawiać. Nikt ich nie rozpozna, bo przecież to bal przebierańców.

      Daazy skrzywił się, robiąc bardzo śmieszną minę.

      – A nie można ich ściągnąć ot, tak sobie? I przepytać po cichu na osobności?

      – Zwykłych agentów można. Ale ci tutaj to sami posłowie, konsulowie, oficjalni przedstawiciele, czarownicy nawet. I co? Ściągniesz takiego ukradkiem, żeby porozmawiać w jakimś zaplutym szynku albo w melinie? Mowy nawet nie ma.

      – A na balu co?

      – Zapowiedziany jest sam cesarz. Na mur go nie będzie, za to


Скачать книгу