Zorza polarna. Phillip Pulman
przyjaciel. Kuchcik.
– Rozumiem. Czyli ganiasz po całym dachu…
– Nie po całym. Nie da się przejść na dach Gmachu Sheldona, bo trzeba by skoczyć z Wieży Pielgrzyma, a tam jest przerwa. Można by tam wyjść od wewnątrz, przez świetlik, ale jestem za niska, żeby go dosięgnąć.
– Zatem ganiasz po całym dachu z wyjątkiem Gmachu Sheldona. A co z podziemiami?
– Jakimi podziemiami?
– Pod ziemią kolegium jest równie rozległe jak na powierzchni. Dziwię się, że jeszcze tego nie odkryłaś. No nic, na mnie już czas. Cieszę się, że zdrowo się chowasz. Proszę, trzymaj.
Lord Asriel wyjął z kieszeni garść monet i wręczył Lyrze pięć złotych dolarów.
– Cóż to, nie nauczyli cię mówić „dziękuję”?
– Dziękuję – wymamrotała w odpowiedzi.
– Słuchasz mistrza?
– Pewnie.
– Odnosisz się z szacunkiem do akademików?
– Tak.
Dajmon lorda zaśmiał się cicho. Pantera pierwszy raz wydała jakiś dźwięk.
Lyra się zarumieniła.
– Zmykaj – polecił lord Asriel. – Idź się bawić.
Okręciła się na pięcie i z ulgą wybiegła z pokoju. W ostatniej chwili przypomniała sobie, żeby odwrócić się na progu.
– Do widzenia! – wypaliła.
* * *
Tak wyglądało życie Lyry do dnia, w którym postanowiła się ukryć w palarni i po raz pierwszy usłyszała o Prochu. Oczywiście bibliotekarz nie miał racji, gdy w rozmowie z mistrzem twierdził, że ta sprawa jej nie zainteresuje: w tej chwili Lyra była gotowa wysłuchać każdego, kto zechciałby jej powiedzieć coś na temat Prochu. W nadchodzących miesiącach miała usłyszeć o nim znacznie więcej, a w dalszej przyszłości stać się najwybitniejszą na świecie specjalistką w tej dziedzinie – na razie jednak wokół niej toczyło się zwykłe, intensywne jordanowskie życie.
Zresztą chwilowo miała inne sprawy na głowie. Od kilku tygodni na ulicach miasteczka powtarzano pewną plotkę, na dźwięk której jedni śmiali się w głos, a inni milkli jak zaklęci – tak jak niektórzy kpią sobie z duchów, a inni się ich boją. Z jakichś niepojętych przyczyn zaczęły znikać dzieci.
* * *
Wyglądało to następująco.
Udajmy się na wschód ruchliwą arterią komunikacyjną, jaką stanowi rzeka Isis, wiecznie zatłoczona powolnymi barkami z ładunkiem cegieł, krypami wypełnionymi asfaltem i łajbami przewożącymi ziarno, daleko za Henley i Maidenhead, aż do Teddington, gdzie docierają przypływy Oceanu Niemieckiego; dalej, do Mortlake, obok domu sławnego czarodzieja, doktora Dee; obok Falkeshall, gdzie za dnia park skrzy się od fontann i mieni kolorami proporców, a wieczorami błyszczy w świetle latarń i fajerwerków; obok pałacu White Hall, w którym król co tydzień zwołuje Radę Stanu, i Wieży Amunicyjnej, w której deszcz roztopionego ołowiu nieustannie pada do wypełnionych zmętniałą wodą kadzi; i jeszcze dalej, aż do miejsca, w którym Isis, szeroko rozlana i brudna, zatacza obszerny łuk ku południowi.
Oto Limehouse.
A oto chłopiec, który niebawem przepadnie bez śladu. Nazywa się Tony Makarios. Jego matka twierdzi, że ma dziewięć lat, ale zawodzi ją przeżarta mocnymi napitkami pamięć – Tony równie dobrze może mieć lat osiem, jak i dziesięć. Greckie nazwisko, podobnie jak wiek, zawdzięcza wyłącznie domysłom matki, bo bardziej niż Greka przypomina Chińczyka, a w jego żyłach płynie także – po matce – krew Irlandczyków, Skraelingów i Laskarów. Nie jest szczególnie bystry, cechuje go jednak pewna nieporadna tkliwość, która od czasu do czasu każe mu objąć matkę w szorstkim uścisku i złożyć lepki całus na jej policzku. Nieszczęsna kobieta jest zwykle za bardzo otumaniona alkoholem, żeby samodzielnie wszcząć taką procedurę, ale gdy tylko dotrze do niej, co się dzieje, przyjmuje synowskie czułości z ciepłem i serdecznością.
W tej chwili Tony włóczy się po targu przy Pie Street. Jest głodny. Jest wczesny wieczór, a Tony wie, że w domu nie dostanie nic do jedzenia. W kieszeni ma szylinga, którego dał mu pewien żołnierz za zaniesienie listu do jego dziewczyny, ale nie będzie przecież marnował tych pieniędzy na jedzenie, skoro może sobie podjeść za darmo. Idzie więc przez targ pomiędzy stoiskami z odzieżą i kramami, na których sprzedaje się karteczki z wróżbami; pomiędzy straganami z owocami i smażoną rybą. Jego mały dajmon, wróbel, rozgląda się na wszystkie strony. Gdy tylko zauważy, że któraś kramarka i jej dajmon nie patrzą w ich stronę, wydaje krótkie ćwierknięcie. Na ten sygnał dłoń Tony’ego wystrzeliwuje w przód i błyskawicznie chowa się w fałdach luźnej koszuli bogatsza o jabłko, garść orzechów czy – w końcu – gorącą zapiekankę.
Sprzedawczyni tej ostatniej coś jednak zauważa i zaczyna krzyczeć. Jej dajmon, kot, rzuca się na wróbla, ale ten już poderwał się do lotu, a Tony puścił się biegiem. Klątwy i wyzwiska ścigają go przez jakiś czas, lecz niezbyt długo. Zatrzymuje się przy Kaplicy Świętej Katarzyny, przysiada na schodach i wyjmuje zza pazuchy zgniecioną i sfatygowaną, ale wciąż parującą zdobycz. Przy okazji plami sobie koszulę sosem.
Ktoś go obserwuje. Piękna kobieta w długim, rudo-żółtym futrze z lisów, której ciemne włosy lśnią leciutko pod obszytym futrem kapturem, stoi w drzwiach kaplicy dosłownie kilka kroków nad Tonym. Być może nabożeństwo właśnie dobiegło końca, bo zza jej pleców sączy się światło, słychać dźwięk organów, a ona sama trzyma w dłoniach brewiarz w wysadzanej klejnotami oprawie.
Zajadający się zapiekanką Tony nie zdaje sobie z tego sprawy. Złożywszy bose stopy razem i podkuliwszy palce, siedzi na stopniu i przeżuwa z ukontentowaniem. Jego dajmon przybiera tymczasem postać myszy i przygładza sobie wąsiki.
Spod lisiego futra wynurza się dajmon młodej damy. Ma postać małpki, ale nie takiej zwyczajnej: jej sierść jest długa i jedwabista, w głębokim odcieniu błyszczącego złota. Zwinnie skrada się po schodach w stronę chłopca i przysiada jeden stopień wyżej.
Mysz nagle coś wyczuwa i znów zmienia się we wróbla. Przekrzywiwszy leciutko łebek, przeskakuje po stopniu kroczek albo dwa.
Małpka obserwuje wróbla. Wróbel obserwuje małpkę.
Małpka powoli wyciąga przed siebie łapę. Ma czarną dłoń ze zrogowaciałymi szponami, ale jej ruchy są łagodne i zachęcające. Wróbel nie potrafi im się oprzeć. W kolejnych skokach coraz bardziej przybliża się do małpki, aż w końcu, trzepocząc skrzydełkami, podfruwa i siada jej na dłoni.
Małpka podnosi go do oczu i przygląda mu się uważnie, po czym wstaje i wraca do swojego człowieka, zabierając ze sobą dajmona-wróbla. Dama pochyla wyperfumowaną głowę i coś szepcze.
Tony się odwraca. Nie może się powstrzymać.
– Ratter! – wykrzykuje zaniepokojony, z pełnymi ustami.
Wróbel odpowiada ćwierknięciem. Najwidoczniej nic mu nie grozi. Tony przełyka i wybałusza oczy.
– Witaj – odzywa się piękna pani. – Jak ci na imię?
– Tony.
– Gdzie mieszkasz, Tony?
– Przy Clarice Walk.
– Co jest w tej zapiekance?
– Wołowina.
– Lubisz chocolatl?
– Uwielbiam!
– Tak się składa, że mam go więcej, niż jestem w stanie sama wypić. Nie pomógłbyś mi z nim?
Chłopak