Zorza polarna. Phillip Pulman
że sama była temu winna, a gdy będzie go opłakiwać, serce będzie jej pękało z żalu.
* * *
Mały Tony Makarios nie był jedynym dzieckiem schwytanym przez kobietę ze złotą małpką. W piwnicy magazynu zastał tuzin innych chłopców i dziewcząt, z których najstarsi mogli mieć najwyżej dwanaście lat, ale ponieważ losy ich wszystkich toczyły się dość podobnie, żadne nie miało pewności co do swojego wieku. Uwagi Tony’ego umknął łączący ich wszystkich fakt: żadne z dzieci znajdujących się w ciepłej, parnej piwnicy nie wkroczyło jeszcze w wiek dojrzewania.
Miła pani dopilnowała, żeby rozgościł się na ławce pod ścianą, a milcząca służąca podała mu kubek chocolatl nalanego z garnka grzejącego się na żeliwnym piecyku. Tony dojadł zapiekankę i wypił słodki, gorący napój. Nie zwracał szczególnej uwagi na otoczenie, ono zaś nie zwracało uwagi na niego: był za mały, żeby stanowić zagrożenie, i zbyt powściągliwy, żeby stać się satysfakcjonującą ofiarą.
To inny chłopiec zadał kluczowe pytanie:
– Proszę pani? Po co nas tu pani ściągnęła?
Wyglądał na małego twardziela, miał plamę z chocolatl nad górną wargą i dajmona pod postacią wychudzonego czarnego szczura. Piękna pani stała przy drzwiach, pogrążona w rozmowie z krzepkim mężczyzną, który wyglądał na kapitana statku. Kiedy odwróciła się do chłopca, żeby udzielić mu odpowiedzi, w świetle syczącej lampy naftowej wyglądała wprost anielsko. Dzieci umilkły.
– Potrzebujemy waszej pomocy – odparła. – Nie macie nic przeciwko temu, żeby nam pomóc, prawda?
Nikt nie potrafił wykrztusić ani słowa, wszyscy wpatrywali się w nią w milczeniu, nagle onieśmieleni. Nigdy wcześniej nie widzieli takiej damy, dobrej, słodkiej i łaskawej i nie dowierzali własnemu szczęściu. O cokolwiek by poprosiła, daliby jej to z radością, byle tylko chwilę dłużej napawać się jej bliskością.
Powiedziała, że wyruszą w podróż. Dostaną jedzenie i ciepłe ubrania, a ci, którzy zechcą, będą mogli wysłać wiadomość do rodziny, że są cali i zdrowi. Wkrótce kapitan Magnusson zabierze ich na pokład swojego statku, a potem pozostanie już tylko czekać na odpływ, by wraz z nim wypłynąć na otwarte morze i pożeglować na północ.
Niedługo potem wszyscy ci, którzy chcieli wysłać wiadomość do domu (jakikolwiek ten dom był), otoczyli piękną panią, a ona wypisywała podyktowane przez nich kilka słów, podsuwała im list do podpisu, a gdy nagryzmolili u dołu strony niezgrabny X, wkładała kartkę do perfumowanej koperty i adresowała ją zgodnie z poleceniem nadawcy. Tony też chętnie przesłałby matce kilka słów, był jednak realistą, jeśli chodzi o jej umiejętność czytania. Skubnął więc piękną panią za rękaw futrzanego płaszcza i szepnął, że chciałby powiedzieć matce, dokąd się wybiera i w ogóle. Z wdziękiem pochyliła się ku jego drobnemu, cuchnącemu ciału, wysłuchała go, pogłaskała po głowie i obiecała mu, że przekaże wiadomość.
Potem dzieci zbiły się w gromadkę, szykując się do pożegnania. Złota małpka pogłaskała ich dajmony, a dzieci dotknęły lisiego futra, na szczęście, tak jakby z postaci pięknej pani czerpały siłę, nadzieję lub pociechę. Dama pożegnała małych podopiecznych i powierzyła ich pieczy dzielnego kapitana cumującego przy molo parowego barkasu. Niebo przez ten czas pociemniało, rzeka przemieniła się w masę podskakujących na falach światełek. Dama stała na molo i machała dzieciom na pożegnanie tak długo, aż ich buzie zniknęły jej z oczu.
Następnie wróciła do budynku, tuląc złotą małpkę do piersi, wrzuciła skromny plik listów do pieca i poszła tą samą drogą, którą wcześniej przybyła.
* * *
Dzieci ze slumsów łatwo było zwabić do magazynu, ale w końcu ludzie zaczęli zauważać, że coś się dzieje, i policja – choć bez entuzjazmu – musiała jakoś zareagować. Uprowadzenia na krótki czas ustały. Plotka żyła jednak swoim życiem, rosła w siłę i z wolna się rozprzestrzeniała i po tym, jak kilkoro dzieci zniknęło najpierw w Norwich, a następnie w Sheffield i Manchesterze, mieszkańcy tych miast, którzy słyszeli o wcześniejszych przypadkach, skojarzyli fakty i tym bardziej wzmocnili siłę pogłoski. I tak narodziła się legenda o tajemniczej grupie czarowników-porywaczy dzieci. Niektórzy twierdzili, że przewodzi im piękna kobieta, inni – że wysoki mężczyzna o pałających czerwienią oczach, jeszcze inni zaś utrzymywali, że na czele szajki stoi młody chłopak, który ze śmiechem i śpiewem na ustach prowadzi swoje ofiary w dal, a te podążają za nim jak owce na rzeź.
Tak samo nie było zgody co do tego, dokąd owe dzieci miałyby trafiać: raz miało to być piekło, kiedy indziej podziemny świat albo kraina baśni. Ktoś twierdził, że maluchy lądują na farmie, gdzie się je tuczy, żeby później je zjeść, ktoś inny utrzymywał, że sprzedaje się je Tatarom w niewolę, i tak dalej…
Wszyscy za to zgadzali się w kwestii przydomku owych niewidzialnych porywaczy. Musieli przecież jakoś się nazywać, bo inaczej nie dałoby się o nich rozmawiać, a rozprawianie na ich temat – zwłaszcza w zaciszu domowych pieleszy albo ciepłym, przytulnym Kolegium Jordana – było przepyszną rozrywką. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się stało, ale w jakiś sposób przylgnęło do nich miano Pożeraczy.
– Nie wracaj późno, bo cię Pożeracze złapią!
– Znajoma mojej kuzynki z Northampton miała synka, którego zabrali Pożeracze…
– Widziano Pożeraczy w Stratfordzie. Podobno posuwają się na południe!
* * *
A potem przyszło nieuniknione.
– Pobawmy się w dzieci i Pożeraczy!
Tak właśnie powiedziała Lyra do Rogera, kuchcika z Kolegium Jordana, który poszedłby za nią na koniec świata.
– A jak się w to bawi?
– Ty się schowasz, a ja cię znajdę i rozpruję ci brzuch, tak jak Pożeracze robią z dziećmi.
– Nie wiesz, co robią Pożeracze. Może wcale nie są tacy źli.
– Boisz się ich. Ja to widzę.
– Wcale nie. Po prostu w nich nie wierzę.
– A ja tak – stwierdziła stanowczo Lyra. – I wcale się ich nie boję. Jakbym ich spotkała, zrobiłabym to samo, co mój stryj podczas ostatniej wizyty w kolegium. Widziałam na własne oczy. Był w palarni, i był tam też taki jeden nieuprzejmy gość, i wtedy mój stryj posłał mu takie naprawdę groźne spojrzenie i tamten padł trupem na miejscu, tocząc pianę z ust.
– Niemożliwe – odparł z powątpiewaniem Roger. – W kuchni nikt o czymś takim nie mówił. Poza tym nie wolno ci wchodzić do palarni.
– Oczywiście, że nikt nie mówił. Służącym nie mówi się o takich rzeczach. A poza tym byłam w palarni i już. Zresztą nieważne, mój stryj zawsze tak robi. Kiedyś załatwił w ten sposób Tatarów, którzy go złapali. Związali go i chcieli wypatroszyć, ale kiedy pierwszy podszedł z nożem, stryj tylko na niego spojrzał i tamten umarł. Podszedł drugi i stryj zrobił z nim to samo, i z następnym, i z następnym, aż w końcu został tylko jeden, któremu stryj obiecał, że go oszczędzi, jeżeli tamten go rozwiąże, więc ten Tatar go rozwiązał, a wtedy stryj i tak go zabił, żeby mu dać nauczkę.
Ta opowieść wzbudziła u Rogera jeszcze większe wątpliwości niż ta o Pożeraczach, ale była za dobra, żeby pozwolić jej się zmarnować. Zaczęli więc na zmianę odgrywać lorda Asriela i umierających Tatarów, używając oranżady w proszku do wytworzenia piany na ustach.
Była to jednak tylko chwilowa rozrywka. Lyra, która bynajmniej nie zrezygnowała z zabawy w Pożeraczy, podstępem zwabiła Rogera do piwniczki z winem, do której wstęp umożliwił im zapasowy komplet kluczy majordoma. Razem przeciskali się przez nisko