Iluzja. Mieczysław Gorzka

Iluzja - Mieczysław Gorzka


Скачать книгу
nadziei.

      Tymczasem napastnik otworzył drzwi i zdecydowanym ruchem pchnął Koskowskiego do środka. Przedsiębiorca ze związanymi na plecach rękami poleciał głową naprzód. Upadł, rozcinając górną wargę. Nie poczuł jednak bólu, myślał o alarmie. Gdy tylko czujnik wykrył jego ciało wpadające do środka, piknął ostrzegawczo. Od tego momentu zostało dwadzieścia sekund do wszczęcia alarmu. Postanowił, że nie zdradzi kodu, nawet gdyby był torturowany. Zresztą nie zdąży. Leżąc na podłodze, obserwował napastnika.

      Mężczyzna ubrany na czarno, w czarnej kominiarce naciągniętej na twarz, włączył światło w krótkim korytarzyku i stanął przy panelu alarmu. Szybko i pewnie wstukał cztery cyfry i nacisnął przycisk „disarm”. Lampka kontrolna w górnym rogu zmieniła kolor na zielony, a ostrzegawczy sygnał zamilkł.

      Koskowski nie od razu zrozumiał, co się stało. Napastnik znał kod. Może był pracownikiem jego firmy? Albo pracował dla firmy ochroniarskiej, która zabezpieczała obiekt?

      Poczuł nagle wzbierającą falę złości. Była silniejsza niż strach.

      – Ty skurwysynu… – wycharczał i głos mu się załamał.

      Chciał wzywać pomocy, lecz usta miał pełne krwi i tylko się rozkaszlał.

      Tymczasem zamaskowany mężczyzna spryskał czymś panel alarmu, wytarł przyciski szmatką, którą następnie włożył do kieszeni, i odwrócił się do Koskowskiego. W półmroku błysnęły białka jego oczu z otworów kominiarki i w tej chwili – jeden jedyny raz – Koskowski pomyślał, że wcale nie jest taki potężny, jak mu się wydawało. Przeciwnie, był raczej drobnej postury, a w całej jego postaci było coś dziwnego.

      Zanim Koskowski zdążył się nad tym dłużej zastanowić, napastnik znowu jednym szarpnięciem poderwał go w górę i niespodziewanie kopnął w okolice krzyża, w ten sposób zmuszając go do pójścia korytarzem w kierunku hali magazynowej. Przedsiębiorca poleciał do przodu i z trudem złapał równowagę. Coś miał jeszcze powiedzieć, lecz nagle znowu przed oczami eksplodowały mu fajerwerki. Po raz drugi stracił na chwilę przytomność.

      Ocknął się niespodziewanie wyrwany z czarnych koszmarów, które niczym stado wron przelatywały mu przez głowę, i szarpnął się panicznie. Zrozumiał, że nie ma sensu tracić sił – był mocno związany. Opanował się. Otworzył oczy i zaraz je zmrużył.

      Światła w hali były zapalone, on leżał przy jakiejś maszynie, której silnik chodził na jałowym biegu. Rozpoznał dźwięk sprężarki.

      Usłyszał kroki, a na jego twarz padł cień.

      Potem Koskowski słuchał wypowiadanych beznamiętnym głosem słów. To była dłuższa opowieść. W miarę jak słuchał, coraz bardziej jeżyły mu się włosy na głowie. Dotarło do niego, że nie ma już szans na ratunek. Niespodziewanie gdzieś na dnie jego duszy pojawiło się poczucie winy. Tak! Był winny i los, jaki miał go spotkać, był sprawiedliwą karą. Może nawet zbyt łagodną. Po policzkach pociekły mu łzy.

      Był winny.

      Nagle poczuł jakiś przedmiot, który brutalnie wdarł mu się do ust i zatrzymał głęboko w gardle. Żołądek skurczył się w gwałtownym odruchu wymiotnym. W gardle czuł palący ból. Już wiedział, co napastnik wcisnął mu do ust i przy jakim urządzeniu leży. Poczuł falę śmiertelnego przerażenia. Udało mu się zajęczeć rozpaczliwie.

      Głos nagle ucichł, sprężarka zawarczała głucho, a przez rurkę umieszczoną w gardle Koskowskiego trysnęła gorąca lawa, wywołując pożar, który w ułamku sekundy ogarnął jego wnętrzności.

      *

      Kilka minut po piątej dyżurny z centrali poinformował przez radio policjantów z patrolu w wozie B51, że w ich rejonie znaleziono zwłoki. Na miejscu byli około piątej trzydzieści. Na skrzyżowaniu Dolnobrzeskiej i Ulowej, po lewej stronie, stała hala magazynowa z przybudówką, w której mieściły się biura. Przed szeroko otwartą bramą hali stała karetka pogotowia, obok zaparkowały dwa wozy patrolowe, które przyjechały na miejsce przed nimi. Jeden z nich wciąż mrugał nerwowo niebieskim kogutem. Karina Buczko porozmawiała ze stojącym przy radiowozie policjantem i dowiedziała się o kolejnej makabrycznej zbrodni. Nawet nie wchodziła do środka i oszczędziła tego Jackowi Felmanowi, który dzień wcześniej pokazał, że widok zwłok nie działa na niego najlepiej. Zaparkowali przy bramie wjazdowej na teren zakładu i sprawdzali wszystkich wjeżdżających. Po kilkunastu minutach granatowym fordem transitem, który lata swojej świetności miał dawno za sobą, przyjechali technicy z laboratorium kryminalistycznego. Potem z jeszcze starszego golfa wysiadł młody podkomisarz o okrągłej twarzy i rumianych policzkach. Kolejny policjant zaparkował na podjeździe srebrną astrę. Później zaczęli schodzić się pracownicy. Funkcjonariusze kierowali wszystkich do części biurowej i około szóstej zgromadziła się tam już grupa złożona z kilkunastu mężczyzn oraz dwóch kobiet.

      Równo o szóstej czterdzieści pięć na teren zakładu chciał wjechać wóz transmisyjny TVN24, ale policjanci zatrzymali go stanowczo. Po krótkiej wymianie zdań samochód odjechał i zaparkował na poboczu.

      Kilka minut po siódmej Karina Buczko zobaczyła motocyklistę jadącego z dużą prędkością od strony Leśnicy. Poznała go po trupiej czaszce namalowanej na kasku.

      – Jest twój ulubiony komisarz – mruknął ironicznie Felman.

      Karina nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ motocyklista już hamował przed ich samochodem. Uśmiechnęła się do niego, ale nie widziała twarzy pod kaskiem i nie miała pewności, czy w ogóle na nią spojrzał. Pocieszyła się tylko, że nie spojrzał również na młodą reporterkę, która biegła w jego kierunku z wyciągniętym mikrofonem.

      Zanim Zakrzewski zsiadł z motoru, przeciągnął się jeszcze i spojrzał w niebo. Szare chmury wisiały nisko nad ziemią, ale nie zanosiło się na deszcz. Mimo wczesnej pory komputer motoru pokazywał dwadzieścia stopni.

      Wolno odwiesił kask na kierownicę. W zdrętwiałych mięśniach czuł skutki zarwanej nocy, do tego bolała go głowa, jakby niedawno dostał cegłówką. Westchnął i ruszył w kierunku wejścia. Tu natknął się na Szawczaka. Parol ubrany był dokładnie tak samo jak dzień wcześniej, tylko jego biała koszula była bardziej wymięta, a zakurzone lakierki straciły cały blask. Rzut oka na twarz policjanta wystarczył, by się zorientować, że też nie przespał całej nocy. Zwykle zaczerwienione policzki były teraz blade jak papier. Pod oczami wyraźnie rysowały się ciemne plamy. Przywitali się i pierwszy odezwał się Szawczak:

      – Mamy kolejnego sztywniaka. Znowu ktoś wykazał się wyjątkową wyobraźnią.

      Zakrzewski nadstawił uszu.

      – Co masz na myśli? – zapytał.

      – Sam zobaczysz. – Parol wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni mały notatnik. Bez pytania zaczął czytać. – Denat nazywał się Zbigniew Koskowski, lat pięćdziesiąt dziewięć, żonaty, dwójka dorosłych dzieci. Był właścicielem i prezesem tej firmy tutaj. INKBeton spółka z o.o. zajmuje się usługami i wynajmem maszyn. Zwłoki znalazł pracownik Piotr Banaszkiewicz, który codziennie przychodzi do firmy około czwartej rano. Do jego obowiązków należy posprzątanie hali i biur, zanim do pracy przyjdą inni pracownicy, potem jest czymś w rodzaju stróża lub ochroniarza. Kiedy przyszedł, brama była otwarta, bmw szefa stało dokładnie tak jak teraz z otwartymi drzwiami, alarm był wyłączony, a w hali świeciły lampy. Myślał, że szef przyjechał wcześniej, ale, jak sam stwierdził, coś go zaniepokoiło.

      – Szef nigdy nie przyjeżdżał tak rano – dopowiedział Zakrzewski.

      – Dokładnie. Banaszkiewicz wszedł do hali, kilka razy zawołał szefa, nie usłyszał odpowiedzi, zaczął szukać i znalazł zwłoki. Właściwie to Koskowski podobno jeszcze żył, kiedy Banaszkiewicz go znalazł. Próbował nawet coś mówić, ale bardzo niewyraźnie.


Скачать книгу