Iluzja. Mieczysław Gorzka
z nim dla pieniędzy i dla wygody.
– Skąd ty to wszystko wiesz tak rano? – Zakrzewski był pełen uznania dla profesjonalizmu młodszego kolegi.
– Od Banaszkiewicza.
– Mówisz, że makabryczny widok?
– Mało powiedziane.
Zakrzewski wszedł do hali i rozejrzał się.
– Tam. – Parol wskazał mu kierunek.
Ciągi komunikacyjne w hali zaznaczone były grubymi liniami namalowanymi na betonowej posadzce żółtą farbą. Od drzwi odchodziły trzy drogi: w lewo, prosto i prawo. Drogi w lewo i prosto ginęły pośród ułożonych starannie worków w różnych rozmiarach. Ta prowadząca w prawo przecinała halę na skos i wiodła do części biurowej. Ruszyli, mijając większe i mniejsze maszyny stojące na drewnianych paletach.
– Pani prokurator już jest? – rzucił Marcin do idącego krok za nim Parola.
– Prokuratorzy pracują od ósmej – odrzekł Szawczak.
Marcin zerknął na niego przez ramię. Ten facet coraz bardziej mu się podobał. Po wczorajszym zagubieniu na miejscu zbrodni i później w domu Kurzaja nie zostało ani śladu. Parol nabrał pewności siebie i nagle jakby zyskał pięć lat doświadczenia w pracy przy morderstwach. Gdyby jeszcze tylko nie ubierał się jak miłośnik disco polo ze wsi Chrząstawa Wielka… Brakowało mu tylko bezrękawnika zrobionego przez mamę na drutach. Marcin spojrzał krytycznie na jego buty, ale wzruszył ramionami. Może się jeszcze wyrobi.
Doszli na miejsce i zatrzymali się przy komisarzu Michale Rucińskim. Bez słowa przywitali się mocnym uściskiem dłoni. Ruciński też wyglądał, jakby zarwał noc. Tyle tylko, że nie z powodu czytania książek kryminalnych – raczej picia wódki. Zakrzewski poczuł od niego odór przetrawionego alkoholu pomieszany z miętowym aromatem gumy do żucia i tytoniem.
Miejsce zbrodni ogrodzone było policyjną taśmą. Denat leżał na plecach, z rozrzuconymi na boki rękami. Twarz miał białą jak kreda, co kontrastowało z mocno podkrążonymi oczami. Wyglądał, jakby zrobił sobie makijaż na bal wampirów albo jakby wybierał się na Castle Party do Bolkowa. Wzrok przyciągało jednak co innego. Jego brzuch był rozdęty do monstrualnych rozmiarów. Biała koszula nie wytrzymała, guziki się oderwały i widać było nagi tors pokryty posiwiałym, gęstym zarostem. Denat wyglądał, jakby za chwilę miał eksplodować. Parol miał rację – makabryczny widok.
Zakrzewski przesunął się i spojrzał na zwłoki z drugiej strony. Poczuł nieprzyjemny posmak w ustach. Ciało na lewym boku pękło i na posadzkę wylała się szara masa pomieszana z krwią i innymi wydzielinami organizmu. To, co w pierwszej chwili wziął za naturalny słodkawo-mdły zapach w hali, było w istocie smrodem rozchodzącym się z pękniętego brzucha denata.
Zagryzł wargi i wrócił na poprzednie miejsce. Zobaczył, że Szawczak stoi dwa metry z tyłu i stara się nie patrzeć na zwłoki. Cóż, do pewnych widoków trzeba przywyknąć. Tylko czy na pewno się da? Zakrzewski w trakcie długich lat pracy w wydziale zabójstw widział niejedno, a jednak niektóre obrazy wciąż budziły w nim obrzydzenie i odruch wymiotny.
Technikiem pochylającym się nad zwłokami okazał się Robert Rajcza. Widząc Marcina, skinął na niego ręką, żeby się zbliżył. Zakrzewski przeszedł pod taśmą i włożył lateksowe rękawiczki.
– Nie za często się ostatnio widujemy? – zapytał Rajcza, ściągając z głowy kaptur ochronny.
– Też wolałbym widywać cię rzadziej. Co to za makabra?
– Psychole oglądają teraz seriale w rodzaju CSI. Pchnięcie nożem, uduszenie albo strzał w głowę wydają się zbyt banalne. Trzeba, kurwa mać, wymyślić coś oryginalnego!
Marcin spojrzał na technika zaciekawiony. Nie widział go jeszcze tak poruszonego. Nawet poprzedniego dnia przy zwłokach przybitych gwoździem do drzewa wydawał się spokojniejszy.
Rajcza z westchnieniem ulgi wyprostował kręgosłup i najwyraźniej się uspokoił.
– Jak my go stąd wyniesiemy? – jęknął już normalnym głosem. – Waży teraz chyba z dwieście kilogramów.
– Halo, jestem tutaj! – Marcin pomachał mu dłonią przed oczami. – Może powiesz mi, co z nim się stało?
– Ja-ja-jasne – Rajcza był już sobą i złośliwie przedrzeźniał powiedzonko Zakrzewskiego.
Wskazał na stojące obok urządzenie, podobne do wielu innych znajdujących się w hali, tylko dużo mniejsze.
– Wiesz, komisarzu, co to jest? – zapytał.
– Nie bardzo.
– To pompa do iniekcji betonu – wyjaśnił. – Ta technologia w Polsce pojawiła się kilka lat temu, chociaż na Zachodzie jest znana od dawna. Dokładnie nie znam szczegółów. Chodzi o to, że kiedy w ścianach budynków pojawiają się pęknięcia, wykorzystuje się takie urządzenie, żeby pod ciśnieniem wtrysnąć w szczelinę beton. Beton wysycha i wiąże konstrukcję. Technologia prosta, tania i skuteczna. Z tego, co widzę, firma zajmowała się właśnie takimi usługami.
Marcin spojrzał z większym zainteresowaniem na stojące obok niepozorne urządzenie i już wiedział, co stało się z Koskowskim. Pompa była bardzo prosta. Na metalowym stelażu w dolnej części umieszona została sprężarka, u góry pojemnik, w którym rozrabiało się beton. Sprężarka pompowała beton pod ciśnieniem przez metalową, cienką rurkę, którą swobodnie można było wcisnąć w każdą szczelinę. Znowu poczuł mdłości. Jasna cholera, jaki zwyrodnialec postanowił zabić faceta w tak drastyczny sposób? Kolejne słowa Rajczy doszły do niego przytłumione, jakby zza ściany.
– Czekamy jeszcze na doktora, żeby oficjalnie obejrzał denata, ale ja już mogę ci powiedzieć, jak toczyły się wypadki. Facet dostał w głowę, co najmniej dwa, trzy razy twardym przedmiotem. Mógł przy tym stracić przytomność. Sprawca związał go brązową taśmą pakową i przytargał tutaj. Ślady krwi ciągną się od strony wejścia do biura. Zakleił mu usta taśmą, poszedł po worek z betonem, rozrobił go w pojemniku maszyny, wcisnął denatowi rurkę do gardła i wpompował w niego dwadzieścia litrów betonu. Brzuch nie ma takiej pojemności, więc pękł i trochę wylało się na zewnątrz.
Stojący za taśmą komisarz Ruciński chrząknął i powiedział:
– Ten gość, który znalazł zwłoki, mówił, że on jeszcze żył i coś mówił.
Marcin spojrzał na Rajczę.
– To możliwe? – zapytał.
Technik w odpowiedzi wzruszył ramionami.
– Nauka radziecka zna jeszcze wiele takich niewyjaśnionych zagadek – zakpił. – Zapytaj doktorka, jak się tu już łaskawie zjawi.
– J-jasne. Masz jakieś ślady?
– Wielkie gówno – mruknął Rajcza. – Na maszynie nie ma odcisków palców, na posadzce znalazłem włókna i włosy, ale w dzień kręci się tu pewnie tyle osób, że takie ślady o kant dupy będzie można rozbić. Na ubraniu denata było trochę włosów, ale podejrzewam żonę, kochankę, kota albo psa. Nasz zabójca jest raczej dobrze zorganizowany i nie zostawia takich banalnych śladów. Ale za to… – zawiesił głos dla większego efektu – znalazłem taki fant.
Pokazał Marcinowi torebkę ze świeżym niedopałkiem papierosa.
– Żartujesz – powiedział cicho Zakrzewski.
– Nie jestem w nastroju do żartów, wierz mi, Marcin. Niedopałek wygląda bardzo podobnie do tego, który wczoraj znaleźliście w domu Kurzaja.
Marcin pocierał czoło, jak to miał w zwyczaju, kiedy intensywnie o czymś myślał.
– Sugerujesz, że to był ten sam sprawca? Niby