Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz


Скачать книгу
gdyż życie nie dało mu dotychczas warunków, w których ta mogłaby się rozwinąć. Nawet nie dotykało to jego godności ludzkiej, ponieważ nigdy jej nie miał w wygórowanym stopniu, nie odczuwał zaś w danym wypadku różnicy socjalnej między sobą, bezrobotnym „pracownikiem umysłowym”, a tą dziewczyną. Po prostu miał dosyć tego ustawicznego dogryzania.

      Tymczasem Mańka ubrała się, narzuciła na ramiona chustkę i stanąwszy przed Dyzmą wyszczerzyła duże białe zęby.

      – No co, klasa dziewucha?

      – Poszła do cholery! – wyrzucił z wściekłością.

      Wzięła go dwoma palcami pod brodę, lecz szybko cofnęła rękę, gdyż Dyzma nagłym ruchem machnął pięścią, uderzając po wyciągniętej dłoni.

      – U, gadzina! – syknęła. – Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka…

      Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał. Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kercelaku zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.

      Dziecko poczęło drzeć się niemiłosiernie: po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.

      Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.

      – Oho – uśmiechnęła się Walentowa – pan na bal pójdzie czy do ślubu?

      Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek. Wrócił i Walenty, kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.

      – Panie Dyzma – zapytał Walenty – co pan idziesz na Kiercelak?

      – Na Kiercelak.

      – Dyć dziś sobota, Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.

      Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.

      – Niech będzie za psie.

      Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę, a we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura… Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.

      Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk: „Strój balowy – ordery”.

      Rzucił okiem na frak. Raut… Jedzenie, dużo jedzenia i to darmo…

      „Wariat jestem” – pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: „15 lipca rb. o godz. 8 wieczór”.

      Myśl nie dawała się odpędzić.

      – Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.

      – A piętnasty.

      – A która to godzina będzie?

      – A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.

      Dyzma stał chwilę nieruchomo.

      „A cóż mi zrobią? – pomyślał. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie…”

      Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.

      Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów, urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.

      Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.

      „Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma – mięso, chleb, ryba…”

      Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.

      – A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa. Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął:

      – Co nam do tego.

      Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i naciągnął frak.

      – Jedzenie, dużo jedzenia – wyszeptał.

      – Co pan mówi?

      – Nic. Do widzenia.

      Zszedł z wolna ze schodów, zapinając gabardynowy płaszcz.

      Przy najbliższej latarni raz jeszcze obejrzał zaproszenie i stwierdził, że nie zawierało nazwiska adresata. Schował je do kieszeni, a kopertę porwał i wrzucił do rynsztoka.

      Dość słabo orientował się jeszcze w mieście i chwilę się wahał, wreszcie postanowił iść znajomą drogą. Skręcił w Żelazną, na rogu Chłodnej zawrócił w stronę kościoła. Stąd już widział Elektoralną i plac Bankowy.

      Ulice kipiały wieczornym życiem robotniczych dzielnic. Z otwartych szynków dolatywały chrapliwe dźwięki harmonii, po zaśmieconych chodnikach swobodnie flanowały grupy wyrostków i młodych robociarzy w porozpinanych marynarkach i bez kołnierzyków. Dziewczęta, po trzy, po cztery, wziąwszy się pod ręce, chichotały i szeptały ze sobą. Po bramach stały lub siedziały na wyniesionych z mieszkania taboretach kobiety starsze z dziećmi na rękach.

      „Fajerant” – pomyślał Dyzma.

      Na Elektoralnej również tłumy: świętujący Żydzi zapełniali nie tylko chodniki, lecz i jezdnię. Gdy dotarł do placu Teatralnego, na ratuszowej wieży było już pięć po ósmej. Przyśpieszył kroku i po chwili był już przed hotelem.

      Widział, jak raz po raz zajeżdżały lśniące samochody, jak wysiadali z nich eleganccy panowie i panie, strojne w futra pomimo tego upału.

      Uczuł się onieśmielony.

      Czy potrafi wśród nich się zachować?

      Głód jednak przemógł. Jeść, za wszelką cenę jeść! Niech sobie później wyrzucają za drzwi. Korona przecie z głowy nie spadnie.

      Zacisnął zęby i wszedł.

      Zanim się spostrzegł, służba zabrała mu palto i kapelusz, a jakiś ugrzeczniony pan podprowadził do drzwi sali, a nawet je uniżonym gestem otworzył.

      W oczach Nikodema Dyzmy zawirowała biała obszerna sala, czarne plamy fraków, barwne suknie pań. Zmieszany zapach perfum i gwar głosów niemal go odurzyły.

      Stał nieruchomo przy drzwiach, gdy nagle spostrzegł tuż przed sobą uprzejmie pochylonego pana i jego wyciągniętą rękę. Machinalnie podał swoją.

      – Pan pozwoli – mówił ten – że się przedstawię, Antoniewski, sekretarz osobisty premiera. Pan pozwoli, że w imieniu pana premiera podziękuję panu za łaskawe przybycie. Proszę, pan będzie łaskaw, tu na razie przekąski.

      Nie dokończył i podbiegł do dwóch chudych panów, którzy właśnie weszli.

      Nikodem Dyzma otarł pot z czoła.

      „Dzięki Bogu! Tylko teraz śmiało…”

      Opanował się szybko i zaczął się orientować


Скачать книгу