Wojna makowa. Rebecca Kuang
codziennie odpowiedniej dawki wody. Niestety, nie chodzi tu o wodę zwyczajną, a wodę bardzo szczególnego rodzaju.
– Sunzi mógłby spokojnie pić z rynsztoka i też by zdrowo rósł – sprostowała wdowa Maung. – Zmyślasz te historie, żeby ich trenować.
– Naprawdę nie możemy trzymać się ustaleń? Przecież mieliśmy nawet próby! – syknął ostrzej Jiang. Rin nigdy wcześniej nie widziała, by komuś udało się wyprowadzić go z równowagi. – Psujesz nastrój.
– Pewnie często to słyszysz… – burknęła staruszka.
Jiang, ponownie uśmiechnięty od ucha do ucha, klepnął Rin w plecy.
– Rzecz wygląda następująco. Wdowie Maung bardzo zależy, by Sunzi pił dzień w dzień tę szczególną wodę. Na szczęście ów napój, tę krystalicznie czystą, świeżą wodę można znaleźć w dowolnych ilościach w źródełku bijącym na szczycie naszej góry. Szkopuł tkwi w dostarczeniu Sunziego na szczyt. W tym momencie zaczyna się twoja rola.
– Chyba żartujesz… – jęknęła dziewczyna.
Jiang uśmiechnął się słodko.
– Każdego ranka będziesz pędzić do miasta, do domu wdowy Maung. Następnie zataszczysz tego czarującego prosiaczka na górę i pozwolisz mu napić się do woli. Na koniec zniesiesz go na dół, po czym wrócisz do akademii. Zrozumiano?
– Na górę i z powrotem? To dwie godziny!
– Dwie godziny teraz – zauważył promiennie Jiang. – Kiedy nasz chłopczyk podrośnie, zrobi się ciut dłużej.
– No ale ja mam przecież… zajęcia… – zaprotestowała.
– Zawsze możesz wcześniej wstawać – rzucił Jiang. – Zresztą i tak odpadły ci poranne sesje walki. Zapomniałaś już? Podobno Jun wywalił kogoś z zajęć.
– Tylko że…
– Kogoś, kto najwyraźniej nie ma ochoty zagrzać w Sinegardzie miejsca na dłużej. – Nie pozwolił jej dokończyć.
Wdowa Maung parsknęła głośnym śmiechem.
Miotając z oczu błyskawice, Rin poderwała Sunziego z blatu. Jedynie dzięki sile woli nie zmarszczyła nosa. Prosiak obrzydliwie cuchnął.
– Coś mi mówi, że będziemy się częściej widywać – burknęła.
Sunzi pokręcił zadkiem i wcisnął jej ryjek pod pachę.
Od tego dnia przez cztery długie miesiące Rin zrywała się codziennie przed świtem, co sił w nogach zbiegała przez przełęcz do miasta, odwiedzała dzielnicę rzeźników i odbierała Sunziego. Następnie, z przytroczonym do grzbietu prosięciem, wbiegała z powrotem na szczyt. Wybierała przy tym dłuższą, obiegającą akademię trasę. Nie chciała, by ktokolwiek z kolegów zobaczył ją galopującą po górskich ścieżkach z kwiczącą świnią na plecach.
W efekcie często spóźniała się na medycynę.
– Gdzieś ty była, do cholery? I czemu cuchniesz jak tucznik? – Kitaj zmarszczył nos, gdy zajęła miejsce obok niego.
– Wnosiłam na górę żywą świnię – rzuciła. – Z rozkazu kapryśnego szaleńca. W ramach poszukiwań wyjścia z sytuacji.
Rozumiała, że to prawdopodobnie przejaw czystej desperacji, lecz chwila wymagała podjęcia środków ostatecznych. Dlatego też całą nadzieję na utrzymanie się na uczelni złożyła w rękach miejscowego wariata. Po pewnym czasie zaczęła siadać w ostatnim rzędzie, by nikt nie wyczuł smrodu Sunziego, jaki pozostawał na jej ubraniu po każdej wizycie w sklepiku wdowy Maung.
Nie miało to jednak większego znaczenia. Koledzy z roku omijali Rin coraz szerszym łukiem.
Jiang nie ograniczył się do zlecenia jej biegów z prosiakiem. Dając dowód zdumiewającej jak na niego solidności, codziennie w porze zajęć czekał na Rin w ogrodzie.
– Musisz wiedzieć, iż podpatrzone w świecie przyrody style walki nie zostały opracowane z myślą o okładaniu się po głowach – powiedział. – Początkowo stanowiły metodę na zachowanie dobrego zdrowia, sposób na długowieczność. „Igraszki pięciu zwierząt” – uniósł zwój z tekstem Yinmena, którego dziewczyna tak długo szukała – stanowią w istocie opis zestawu ćwiczeń na poprawę krążenia krwi i wszelkie dolegliwości związane z podeszłym wiekiem. Dopiero znacznie później zaadaptowano prezentowane tu układy do celów bojowych.
– Więc po co mam się tego uczyć?
– Dlatego że program, jakim posługuje się Jun, zupełnie „Igraszki” pomija. Jun przekazuje studentom uproszczoną, rozwodnioną odmianę sztuk walki, dostosowaną do wyłącznie ludzkiej biomechaniki. I stanowczo zbyt wiele przy tym ignoruje. Zbywa milczeniem stulecia dziedzictwa i rozwoju stylów. Poświęca całą tę spuściznę w imię rozwoju czysto militarnej skuteczności. Jun jest w stanie nauczyć człowieka, jak być przyzwoitym wojakiem. Ja mogę oddać ci w ręce klucz do wszechświata – zapowiedział górnolotnie, po czym wyrżnął czołem w nisko zawieszoną gałąź.
Treningi z Jiangiem w niczym nie przypominały zajęć u Juna. Lekcje tego drugiego opierały się na wyraźnie ustalonej hierarchii ćwiczeń, na rygorystycznie ułożonym planie, na jasnej ścieżce postępów od technik podstawowych ku zaawansowanym.
Jiang natomiast uczył Rin tego, co akurat zechciało mu strzelić do wybitnie nieprzewidywalnej głowy. Tematy, które uznał za szczególnie zajmujące, przerabiali po kilka razy; z kolei jeśli coś go nie interesowało, udawał, że nawet o tym nie wspomniał. Bywało również, że wygłaszał długie, niczym niesprowokowane tyrady:
– Wszechświat tworzy pięć głównych żywiołów… No co się gapisz? To wcale nie tak absurdalne, jak się wydaje… Mistrzowie z dawnych czasów sądzili, że wszystko, co istnieje, zbudowane jest z ognia, wody, powietrza, ziemi i metalu. Nowoczesna nauka, co oczywiste, dowiodła, że to fałsz. Niemniej, moim zdaniem, warto o tym pamiętać, gdyż pomaga zrozumieć rozmaite typy energii. Ogień: żar krwi walczącego człowieka, energia kinetyczna, sprawiająca, że serce bije szybciej. – Jiang poklepał się po piersi. – Woda: przepływ siły z mięśni do celu, z ziemi przez kibić do ramion. Powietrze: oddech, który utrzymuje nas przy życiu. Ziemia: pozwala stać pewnie i zachowywać energię dzięki odpowiednim pozycjom i układom stóp. I wreszcie metal, czyli broń. U dobrze wyszkolonego adepta sztuk walki owe pięć elementów pozostaje we wzajemnej równowadze. Ktoś, kto opanuje całą piątkę w identycznym stopniu, będzie niepokonany.
– A po czym poznam, że już je opanowałam?
Podrapał się za uchem.
– Dobre pytanie. Sam nie jestem pewien.
Wszelkie prośby o sprecyzowanie czy wyjaśnienia niezmiennie prowadziły do irytacji. Jeśli Jiang decydował się udzielić odpowiedzi, to składały się zwykle z niecodziennych fraz, splecionych w niedorzeczne zdania. Niektóre nabierały sensu dopiero po wielu dniach; część pozostawała nieodgadniona na dobre. Kiedy Rin prosiła, by coś wytłumaczył, zmieniał temat. Gdy co bardziej enigmatyczne wypowiedzi zbywała milczeniem („Doprowadziłaś żywioł wody do rozchwiania!”), obruszał się, że nie zadaje mu pytań.
Mówił z dziwaczną manierą, zawsze nieco zbyt szybko lub trochę za wolno, stawiając między słowami nietypowe pauzy. Śmiał się z kolei na dwa sposoby.
Pierwszy śmiech był rozchwiany – nerwowy, piskliwy i wyraźnie wymuszony. Drugi natomiast rozbrzmiewał nisko i hucznie. Pierwszy słyszała praktycznie bez przerwy; drugi stanowił rzadkość, a jeżeli już się pojawiał, zawsze zaskakiwał i straszył.
Jiang