Spowiedź Hitlera 3. Szczera rozmowa o zaginionych skarbach. Christopher Macht
widać – opalać się.
Skinąłem głową, a Hitler zaprosił mnie do pobliskiej herbaciarni, gdzie piliśmy coś, co smakiem przypominało co najmniej herbatę z prądem. Ten prąd był jednak tak silny, że z tego wieczoru więcej już nic nie zapamiętałem… Czyli jednak Hitler nie jest takim świętoszkiem, na jakiego się kreuje? Muszę o to zapytać przy najbliższej okazji!
Pozory często mylą. Śmierć
Tym razem widzimy się już grubo po drugiej wojnie światowej. Ludzie od dawna próbują rozwikłać zagadkę pańskiej rzekomej śmierci. Część – jak rzekliby niektórzy – naiwniaków uwierzyła, że popełnił pan samobójstwo 30 kwietnia 1945 roku, a pański kierowca miał zużyć 200 litrów paliwa, by spalić zwłoki. Choć znaleźli się też tacy, którzy mieli wątpliwości co do tego samobójstwa. Jak było naprawdę, obaj doskonale wiemy. Wojna dawno się skończyła, a pan nadal egzystuje i ma się całkiem nieźle.
– Ale ciągle uwielbiam ciasta czekoladowe z kremem. Koniecznie proszę to dopisać!
– Tak, tak. Ale ja nie o tym! Choć właściwie trochę i o tym. Co by pan wybrał na swój ostatni posiłek, gdyby jednak zdecydował się naprawdę popełnić samobójstwo?
– Opowiem panu, co 30 kwietnia 1945 roku po południu zjadł mój sobowtór. Tego dnia miałem przebywać – jak zapewne pan wie – w bunkrze. Posiłek przygotowała moja kucharka Constanze Manziarly. Była to sałatka z rodzynkami i sosem vinaigrette. Jakiś makaron, chyba z sosem pomidorowym. Na kolację miały być jajka sadzone z ziemniakami, ale mój sobowtór już się na nie nie załapał, bo wcześniej pożegnał się z tym światem.
A co z pańską żoną Ewą Braun… O przepraszam, wtedy już Ewą Hitler? Hitler i Ewa Braun odpoczywają po obiedzie
– Kto jadł obiad z pańskim sobowtórem?
– Według relacji, którą zdano mi po tych wydarzeniach, ten człowiek zjadł obiad w towarzystwie moich najbliższych współpracowników. Chodziło o to, by nawet na koniec wysłać światu komunikat, że dla mnie najważniejsi byli nie generalicja i ministrowie, tylko prości ludzie, którzy każdego dnia służyli mojej skromnej osobie.
– Komunikat był kolejnym kłamstwem wydanym na potrzeby pańskiej propagandy.
– Hola! Doktorze, wypraszam sobie takie złośliwości, że był KOLEJNYM kłamstwem. Poza tym już dawno temu cytowałem Gustave’a Le Bona, autora Psychologii tłumu, twierdząc, że „masy łatwiej poddają się wielkiemu kłamstwu niż małemu”…
– A Joseph Goebbels, pański szef propagandy, wdrażał to w życie, twierdząc, że „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”.
– A czy tak nie jest? Polityka jest tym samym, czym babranie się – za przeproszeniem – w gównie! Dla każdego skutecznego polityka kłamstwo jest tym, czym tlen dla ludzi. Nie kłamiesz, nie odnosisz sukcesów. Nieprzypadkowo radioodbiorniki czy bilety do kin były w Rzeszy bardzo tanie. Doprowadziliśmy do tego, że Volksempfänger – radioodbiornik ludowy, jak go nazwaliśmy – kosztował niecałe 80 marek, co równało się dwóm tygodniom pracy robotnika. Chcieliśmy docierać do jak największej liczby ludzi z właściwym, narodowosocjalistycznym przekazem. Zresztą Goebbels stwierdził kiedyś, że nasza rewolucja bez radia nie byłaby możliwa. To wszystko tylko tłumaczy, dlaczego moje Ministerstwo Propagandy było tak rozbudowane.
– Ani krzty prawdy? Przecież sam wspominał pan kiedyś o tym, że nie lubił zmian w swoim otoczeniu, o co zresztą kiedyś pytałem. To by również tłumaczyło, dlaczego ostatni posiłek wolał pan zjeść w otoczeniu najbliższych, a zarazem najbardziej lojalnych osób.
– O, to, to! Pański umysł, choć nieco podstarzały, nadal potrafi wyciągać słuszne wnioski! To prawda. Do tego właśnie zmierzałem. Ci, którzy mnie znają, a jest ich niewielu, wiedzą, że lubię przebywać w otoczeniu wąskiego grona współpracowników. Mam na myśli: kierowców, kamerdynerów, pokojówki, tak samo sekretarki. Wiele zawdzięczam tym ludziom i pewnie z tego wynika ta podskórna chęć zaskarbienia sobie ich względów.
– To dość zabawne.
– Co?
– No to, że pan naprawdę wierzy, iż musi walczyć o względy i sympatię pańskich służących.
– Wiem, do czego pan zmierza. Chodzi panu o te pogłoski…, że każdego, kto mi się sprzeciwia, spotyka kara. I oni o tym wiedzą, tylko nikt nie jest na tyle odważny, by powiedzieć mi to prosto w twarz, prawda?
– Otóż to…
– To, co pan mówi, jest przykre, ale tak pewnie brzmi bolesna prawda. Tylko jakiś szaleniec pozbawiony klepek w swojej łepetynie byłby w stanie sprzeciwić się wybrańcowi narodu, mesjaszowi, który ma misję zmieniania świata!
– Nic dodać, nic ująć.
Zdawało mi się już wcześniej, że coś dostrzegam, ale dopiero teraz mam pewność. Z lewego oka Hitlera prosto na policzek spływała skromna łza. Zaraz za nią kolejna, by chwilę później z obojga oczu łzy płynęły coraz obficiej. Nieco peszy to wodza, szczególnie gdy dostrzega, że ten drobny szczegół nie umknął mojej uwadze. Chcę coś powiedzieć, ale on podnosi palec i pokazuje, bym milczał. Po czym sam zaczyna:
– Proszę tego nie opisywać. Nie chcę, by świat zapamiętał mnie jako człowieka, który płacze niczym baba.
Przed samobójstwem w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy Hitler – a może jego sobowtór? – podyktował sekretarce dwa testamenty: polityczny (na fotografii) i prywatny.
– A może wręcz odwrotnie? W końcu pojawił się u pana ludzki element…
– Co pan mówi? – w jego głosie słychać nadzieję.
– Ależ oczywiście! Jak widać, z nikogo nie da się kompletnie wykorzenić emocji i pierwiastka człowieczeństwa.
– Dobrze, niech pan pisze, że płakałem. Może tylko niech pan nie podaje, że tych łez było sporo. Lepiej zabrzmi, że uroniłem jedną łezkę, jak na starego sentymentalnego pryka przystało…
Lekko kiwnąłem głową. Nie chciałem mu dawać słowa honoru. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że napiszę to, co będą mi podpowiadały serce i rozum.
– …a wracając do tego, że zawsze otaczałem się lojalnymi ludźmi. Co pan o tym sądzi?
– Nie chciałbym pana wybielać, bo i tak osądzi pana historia. Może pańskie zamiłowanie do plebejuszy wynika z tego, że nie założył pan typowej rodziny i chciał sobie to jakoś zrekompensować?
– Wie pan co, doktorze? Czuję się, jakbym był na kozetce u psychiatry. Co więcej – dobrze mi z tym. Poza tym nie omijam prawdy, bo już mam naprawdę niewiele do stracenia… Ech… Powiem panu – tak między nami – że dbałem o swoich ludzi. Wypytywałem najbliższych współpracowników o ich osobiste problemy, znałem ich rodziny. Pamiętam jak dziś, że kazałem nawet swojemu sobowtórowi, by w trakcie dyktowania testamentu mojej sekretarce, Traudl Junge, zapytał ją o zdrowie bliskich. Nierzadko tak robiłem, dlatego chciałem, by tamtego dnia wszystko było tak jak zwykle.
– Właśnie! Wróćmy do pańskiej upozorowanej śmierci. Mówi pan, że razem z sobowtórem obiad zjedli najbliżsi współpracownicy. A co z pańską żoną Ewą Braun… O przepraszam,