Siostra Słońca. Lucinda Riley

Siostra Słońca - Lucinda Riley


Скачать книгу
paczkę papierosów, którą ktoś zostawił na stole, i zapaliła jednego, żeby się czymś zająć. Myślała o tym, jak bardzo samotnym można się czuć w sali pełnej setek ludzi, i zastanawiała się już nad zawołaniem taksówki i powrotem do domu, kiedy pojawiła się przed nią Kiki, ciągnąc za sobą jakiegoś atrakcyjnego mężczyznę.

      – Och, Cecily! Nie możesz tu tak siedzieć sama. Mogę przedstawić ci kapitana Tarquina Price’a? To mój wspaniały przyjaciel z Kenii.

      – Bardzo miło mi panią poznać – powiedział mężczyzna i skłonił się szarmancko.

      – No to zostawię was, młodych, żebyście sobie porozmawiali, bo muszę skoczyć do toalety.

      Gdy Tarquin usiadł obok Cecily i zaproponował jej kolejnego papierosa, odmówiła i pomyślała, że matka chrzestna ma chyba jakieś kłopoty z pęcherzem.

      – Słyszałem, że jesteś córką chrzestną Kiki?

      – Tak. A ty jej przyjacielem?

      – Och, nie przesadzajmy, spotkaliśmy się kilka razy w klubie Muthaiga w Nairobi. Miałem urlop i Kiki zaprosiła mnie na święta do siebie na Manhattan. Twoja matka chrzestna to typ kobiety, która łatwo nawiązuje przyjaźnie. Niezwykła osoba, prawda?

      – Na pewno. – Cecily marzyła, żeby móc zamknąć oczy i całą noc słuchać tej jego nieco ostrej wymowy charakterystycznej dla wyższych sfer. – Więc mieszkasz w Kenii?

      – Na razie tak. Jestem kapitanem w brytyjskim wojsku i kilka miesięcy temu zostałem tam wysłany, kiedy wynikła ta cała sprawa z Hitlerem.

      – Podoba ci się tam?

      – Niewątpliwie to jeden z najpiękniejszych krajów, jakie w życiu widziałem. Bardzo się różni od mojej ojczyzny.

      Jego przystojna twarz o opalonej skórze, pasującej do piwnych oczu i gęstych ciemnych włosów, zmarszczyła się w uśmiechu.

      – Widziałeś już lwy i tygrysy?

      – Ooo, przykro mi wyprowadzać cię z błędu, panno…?

      – Mów do mnie po prostu Cecily, proszę.

      – Cecily, panuje powszechne przekonanie, że w Afryce są tygrysy. A jednak ich tam nie ma. Ale widziałem lwy. Kilka tygodni temu zastrzeliłem jednego w buszu.

      – Naprawdę?

      – Tak. – Skinął głową. – Nicpoń węszył wokół naszego obozu, a ci przeklęci czarni posnęli. Kompletnie nas zaskoczył. Na szczęście usłyszałem ruch, złapałem strzelbę i zabiłem go, zanim zjadł nas wszystkich na kolację. Towarzyszyły nam panie.

      – W obozowisku były z wami kobiety?

      – Tak, niektóre nawet strzelały o wiele lepiej od mężczyzn. Jak się mieszka w Afryce, lepiej umieć obchodzić się z bronią, bez względu na to, jakiej jest się płci.

      – Ja nigdy nie miałam broni w ręku, a co dopiero mówić o strzelaniu.

      – Jestem pewien, że szybko byś się nauczyła, jak większość ludzi. A czym zajmujesz się w Nowym Jorku?

      – Głównie pomagam matce w jej działalności charytatywnej. Jestem w kilku komitetach…

      Głos odmówił jej posłuszeństwa. To zabrzmiało tak blado. Jak można opowiadać o lunchach dobroczynnych wojskowemu, który niedawno zabił lwa?

      – Wiesz, chciałabym robić o wiele więcej, ale…

      No dawaj, Cecily, przynajmniej postaraj się nie robić wrażenia smutnej panienki, która podpiera ściany na balu…

      – W gruncie rzeczy najbardziej interesuje mnie ekonomia.

      – Naprawdę? To może chodźmy na parkiet i opowiesz mi, jak i w co zainwestować swoje liche wojskowe zarobki?

      – Czemu nie – zgodziła się, myśląc, że tańce mogą pójść jej lepiej niż prowadzenie uprzejmej lekkiej rozmowy. Przy muzyce Benny’ego Goodmana i jego zespołu, nawet jeśli Cecily przyszłoby do głowy coś mądrego czy zabawnego, Tarquin i tak by tego nie usłyszał. Z przyjemnością stwierdziła, że jest o wiele lepszym tancerzem niż Jack, i bardzo ją podbudowało, kiedy omal nie zderzyli się z jej byłym narzeczonym i jego mieniącą się srebrno boską partnerką. Wybiła północ i nad gośćmi pofrunęły uwolnione z sieci balony.

      – Szczęśliwego Nowego Roku, Cecily. – Tarquin nachylił się, by pocałować ją w policzek. – Za starych i nowych przyjaciół.

      Po tradycyjnym Auld Lang Syne orkiestra grała dalej, a Tarquin jakoś nie przejawiał ochoty, by zostawić Cecily, póki nie pojawiła się piękna Kiki i nie pociągnęła go za rękę.

      – Byłbyś tak dobry i odprowadził mnie do mojego apartamentu? Przetańczyłam całą noc i moje biedne stopy bolą mnie niemiłosiernie. Muszę zrzucić te buty. Zaprosiłam kilka osób, więc możemy kontynuować zabawę na górze. Oczywiście ty też musisz pójść z nami, Cecily, kochanie.

      – Dziękuję, Kiki, ale szofer na pewno już na nas czeka.

      – To powiedz mu, żeby poczekał jeszcze trochę. – Kiki się zaśmiała.

      – Niestety, czas wracać do domu. – Po kilku bezsennych nocach Cecily miała wrażenie, że mogłaby teraz naprawdę usnąć na stojąco w ramionach Tarquina.

      – No, skoro musisz, ale zobaczymy się jeszcze przed moim wyjazdem do Kenii. Mówiłam Cecily, że powinna mnie tam odwiedzić.

      – Koniecznie. – Tarquin spojrzał na Cecily. – Cieszę się ogromnie, że mogliśmy się poznać. – Sięgnął do jej dłoni i uniósł ją do ust. – Z wielką przyjemnością pokażę ci Kenię, jeśli się tam wybierzesz. Mam nadzieję, że niedługo znów się spotkamy. Dobranoc.

      Cecily patrzyła, jak wyprowadza z sali Kiki, po czym rozejrzała się za matką i ojcem. Pomyślała, że nawet gdyby miała już nigdy więcej nie zobaczyć kapitana Tarquina Price’a, to tego wieczoru naprawdę był dla niej księciem, który w samą porę przybył na ratunek.

      10

      Jak wszyscy w Nowym Jorku, Cecily nie przepadała za styczniem, ale w tym roku ten miesiąc był dla niej szczególnie przykry. Zwykle cieszył ją widok za oknem: Central Park w śniegu. Na razie jednak padał deszcz, a chodniki pokryło błoto pasujące do pochmurnego nieba.

      Nim tak nagle z jej życia zniknął Jack, wypełniała sobie dni snuciem planów, jak będzie wyglądał ich ślub, i pomaganiem matce i jej przyjaciółkom w organizowanych przez nie niestrudzenie akcjach charytatywnych. Jej wydawało się to stratą czasu. Tyle godzin zabierało zdecydowanie, gdzie ma się odbyć przyjęcie, a potem wybór menu. Wreszcie trzeba było ustalić listę gości – uzależnioną całkowicie od tego, ile dolarów otrzymujący zaproszenia mogli wnieść do puli. Dorothea polegała na informacjach córki dotyczących tego, kogo miały poślubić jej koleżanki z balu debiutantek. Jeśli narzeczony albo nowy mąż był dość zamożny, Cecily je zapraszała.

      Choć na pewno matka i jej koleżanki działały w najlepszej wierze, Cecily nigdy nie widziała, żeby którakolwiek z nich ubrudziła swoje śliczne jedwabne rękawiczki, odwiedzając osobiście jakiś wspomagany przez zebrane fundusze ośrodek. Kiedy Cecily zaproponowała, że wybierze się do Harlemu i tamtejszego sierocińca, dla którego podczas dobroczynnej kolacji zdobyły ponad tysiąc dolarów, Dorothea popatrzyła na nią jak na osobę niespełna rozumu.

      – Cecily, skarbie, co ty sobie wyobrażasz? Ci Murzyni obrabują cię, zanim zdołasz wysiąść z auta. Twoja działalność pomaga zapewnić pieniądze dla tych biednych kolorowych dzieciaczków. To wystarczy.

      Od czasu


Скачать книгу