Kaprys szejka. Maya Blake
wiedział, które z bezcennych pamiątek, mebli czy zdobień były jej najdroższe, nie znał tytułów ulubionych książek, nie miał pojęcia, jakie lubiła kwiaty, bo nigdy go tu nie wpuszczano.
W tych rzadkich momentach, kiedy tolerowała jego obecność, byli zawsze wśród ludzi, a jej udawane uczucie miało jej tylko zapewnić opinię kochającej matki i pozwolić uniknąć plotek.
Ale nie przyszedł tu, żeby wracać do wspomnień, więc skupił uwagę na postaci przycupniętej u wezgłowia szerokiego łoża. Była tak drobna, że ledwo ją zauważył. Do tego miała na sobie bure odzienie zniekształcające sylwetkę i kłócące się ze złoto kremową pościelą.
Kiedy się zbliżył, zauważył, że smukłe ramiona drżą, a gdy podszedł bliżej, usłyszał łkanie, więc zmełł w ustach przekleństwo. Nie znosił słabych kobiet, a jeszcze bardziej płaczących.
Stojący za nim Marwan niecierpliwie mlasnął językiem.
Płacząca postać drgnęła, zerwała się, po czym potykając się o własną bezkształtną spódnicę, padła władcy do stóp. Niecierpliwie czekał, żeby się podniosła. Ona jednak zdawała się nie mieć takiego zamiaru. Sprawiała natomiast wrażenie wręcz zahipnotyzowanej jego butami.
Postąpił o krok w nadziei, że sprowokuje ją do zmiany zachowania, ale skoro nic to nie dało, postanowił się odezwać.
– Jeżeli moje buty są dla ciebie fetyszem, sugerowałbym, że to nieodpowiedni moment na oddawanie się ich kontemplacji. Nie w chwili, kiedy stawką jest reputacja mojego królestwa.
Młoda kobieta odetchnęła głęboko i w końcu podniosła głowę.
Spojrzenie ogromnych zamglonych łzami oczu powoli przeniosło się wyżej, ale zanim dotarło do twarzy, w jej rysach odmalowało się skrajne przerażenie.
To i opuchnięta od płaczu, zalana łzami twarz sprawiły, że uznał ją za najbrzydszą kobietę, jaką widział w życiu.
– Jak ci na imię? – spytał w nadziei uzyskania sensownej odpowiedzi.
Niestety. Wpatrywała się w niego niemo, a jej przerażenie rosło z minuty na minutę.
– Kobieto, król się do ciebie zwraca – zareagował ostro Marwan.
Skutek był taki, że zamknęła otwarte usta i przełknęła głośno, ale wciąż nie wydobyła z siebie ani słowa.
Zufar był o krok od wybuchu. Ponad rok planowania i ślub jest zagrożony przez jedną zapłakaną i zasmarkaną dziewuchę. W dodatku na widok jego zaciśniętych pięści wzdrygnęła się, jakby ją uderzył.
Przez ten jej widoczny strach poczuł się niekomfortowo. Odetchnął głęboko i wolno rozprostował palce. Dopóki nie rozproszy jej obaw, nie ma mowy o sensownej rozmowie.
Zauważył, że Marwan rusza w jej stronę, i powstrzymał go gestem.
– Zostawcie nas.
Doradca pytająco uniósł brwi.
– Na pewno, Wasza Wysokość?
– Na pewno. Wszyscy wyjść. Już.
Pokój opustoszał błyskawicznie, a on wyciągnął rękę w stronę skulonej przed nim kobiety. Jej spojrzenie wędrowało od jego twarzy do ręki, jakby oczekiwała, że zrobi nie wiadomo co. Ugryzie ją albo uderzy.
Przypominała najbardziej płochliwe źrebaki z jego stajni. Te wymagające najwięcej czasu i cierpliwości. Problem w tym, że akurat dziś nie dysponował ani jednym, ani drugim. Ceremonia ślubna powinna się zacząć za niecałe dwie godziny.
Pochylił się i jeszcze bardziej wyciągnął rękę.
– Wstań – polecił spokojnym tonem.
Ujęła wyciągniętą dłoń i podniosła się, ale zaraz potem wyrwała mu rękę, jakby ją oparzyła.
Zignorował jej reakcję, zauważył natomiast, że burość rozciąga się od potarganych ciemnych włosów, poprzez okrywającą ją chustę, po podeszwy butów.
Ale nie była dziewczyną, jak początkowo przypuszczał. Przeżyła już wiek dojrzewania, o ile rysujące się pod chustą piersi mogły być jakąś wskazówką.
Cofnął się o krok, skrzyżował ręce za plecami w uspokajającym geście, który nigdy nie zawodził w pracy z końmi.
– Jak ci na imię? – spytał.
Spuściła głowę i wymamrotała coś niewyraźnie.
– Mów głośniej.
– Niesha Zalwani, Wasza Wysokość – powtórzyła, ale wciąż nie podniosła wzroku utkwionego w czubkach swoich butów.
Głos miała miły, ale trochę zbyt nieśmiały jak na jego szybko wyczerpującą się cierpliwość. Ale przynajmniej coś osiągnął. Znał jej imię.
– Czym się zajmujesz?
– Byłam pokojówką, dopóki w zeszłym tygodniu nie dołączono mnie do osobistego personelu panny Amiry.
– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię – polecił.
W końcu lekko uniosła głowę, ale i tak nie patrzyła wyżej niż czubek jego nosa.
Poprosił niebiosa o cierpliwość i pytał dalej.
– Gdzie jest twoja pani?
Od razu jej dolna warga zaczęła drżeć, oczy napełniły się łzami i z trudem łapała oddech.
– Odeszła, Wasza Wysokość.
Omal znów nie zacisnął pięści.
– Odeszła? Dokąd?
– Nie wiem, Wasza Wysokość.
– Doskonale. Spróbujmy inaczej. Odeszła sama?
– Nie, Wasza Wysokość. Z mężczyzną.
– Z mężczyzną? Z jakim mężczyzną?
– Nie powiedział, jak ma na imię, Wasza Wysokość.
– Jesteś pewna, że nie została zabrana wbrew własnej woli przez nieznanego mężczyznę?
Przygryzła wargę i potaknęła. Jej zdenerwowanie wyraźnie rosło.
– Cóż… chyba tak.
– Opowiedz mi wszystko.
– Mogę się mylić, Wasza Wysokość, ale raczej nie było to wbrew jej woli…
Sugestia rozgniewała go, nawet nie tyle z powodu jego samego, ale bardziej rozczarowania podwładnych i chaosu w królestwie.
– Powiedziała coś, co by na to wskazywało?
– Wszystko stało się bardzo szybko, Wasza Wysokość. Ale… – Z fałd spódnicy wyciągnęła zmiętą kartkę. – Kazała mi to dać księżniczce Galili dla Waszej Wysokości. – Podała mu kartkę drżącymi, smukłymi palcami.
Wziął ją od niej. Zmroziło go, bo rozpoznał własną, królewską papeterię.
Przeczytał wiadomość raz i drugi, potem zmiął kartkę, odwrócił się, z trudem hamując wściekłość, i podszedł do okna.
Przed nim w słonecznym blasku falował tłum miejscowych i przyjezdnych, oczekujących bajkowego ślubu króla z jego wybranką. Przez te ostatnie miesiące całe królestwo żyło w przedślubnej gorączce.
Wszystko tylko po to, żeby jego brat przyrodni uwiódł i ukradł mu narzeczoną!
Być może w innych okolicznościach dopuściłby do głosu głęboko skrywaną ulgę, że tak się stało.