Uratuj mnie. Guillaume Musso
Dobry wieczór, Angelo.
– Dobry wieczór, doktorze Galloway.
Na jedynym w tej sali łóżku siedziała po turecku czternastoletnia dziewczynka, chuda, prawie przezroczysta. Na kolanach trzymała laptopa w cukierkowym kolorze.
– Co dziś nowego?
Odrobinę ironicznym tonem Angela opowiedziała mu o swoim dniu. Często zachowywała się arogancko, bo nie znosiła współczucia i użalania się nad jej chorobą. Nie miała rodziny. Zaraz po urodzeniu zostawiono ją na porodówce w małej miejscowości w New Jersey. Była dzieckiem zbuntowanym, niezbyt towarzyskim, ciągle przenoszonym z ognisk opiekuńczych do rodzin zastępczych, i dużo czasu upłynęło, zanim Sam zdobył jej zaufanie. Ponieważ wielokrotnie leżała w szpitalu, Sam prosił ją czasami, żeby pocieszała młodsze dzieci, które czekało leczenie lub operacja.
Zawsze kiedy widział, jak się śmieje, z trudem uświadamiał sobie fakt, że jej krew atakowana jest przez komórki rakowe.
Dziewczynka chorowała na białaczkę. Dwukrotnie przeszczepiano jej szpik, ale za każdym razem następował odrzut.
– Czy zastanowiłaś się nad tym, co ci powiedziałem?
– Nad nową operacją?
– Tak.
Choroba była obecnie w takim stadium, że jeśli nie spróbuje się jeszcze jednego przeszczepu, komórki rakowe zaatakują wątrobę oraz śledzionę i nie można będzie jej uratować.
– Nie wiem, czy to wytrzymam, panie doktorze. Czy będę musiała znów przejść chemioterapię?
– Niestety tak. Poza tym trzeba będzie przenieść cię do sterylnej sali.
Niektórzy koledzy Sama uważali, że jego starania na nic się nie zdadzą i że najlepiej pozwolić Angeli spokojnie przeżyć czas, który jej pozostał. Organizm był już tak wycieńczony, że prawdopodobieństwo powodzenia kolejnej operacji można było ocenić najwyżej na pięć procent. Mimo to Sam, który opiekował się nią troskliwie, nie dopuszczał do siebie myśli, że może ją stracić.
Nawet jeśli istnieje jedna szansa na milion, wykorzystam ją, myślał.
– Muszę się jeszcze zastanowić, panie doktorze.
– Oczywiście. Nie ma pośpiechu. To ty decydujesz.
Należało obchodzić się z nią delikatnie. Angela była wprawdzie bardzo dzielna, ale również niezwykle wrażliwa.
– Niech pan poczeka!
– Czekam.
Dziewczynka kliknęła na ekran komputera i włączyła drukarkę, z której po chwili wysunął się bardzo dziwny rysunek. Żeby odwrócić uwagę od choroby, Sam namówił ją na różne zajęcia artystyczne i z czasem malowanie i rysowanie pomagały Angeli lepiej znosić smutek codzienności.
Spojrzała z zadowoleniem na swoje dzieło, po czym podała je Samowi.
– Proszę. Narysowałam to specjalnie dla pana.
Wziął kartkę i popatrzył na nią zdziwiony. Grube, czerwone i żółte zakrętasy przypominały mu malarstwo Federiki. Był prawie pewien, że po raz pierwszy Angela namalowała coś niefiguratywnego. Już miał ją spytać, co przedstawia rysunek, ale zreflektował się, przypomniawszy sobie, jak bardzo żona nie cierpiała tego rodzaju pytań.
– Dziękuję, powieszę w moim gabinecie.
Złożył kartkę i schował do kieszeni fartucha. Powstrzymał się od pochwał, bo dobrze wiedział, że Angela ich nie lubi.
– Śpij dobrze – powiedział tylko, kierując się do wyjścia.
– Ja zdechnę, prawda?
Zatrzymał się w progu i spojrzał w jej stronę. Angela spytała ponownie:
– Jeśli nie zrobi mi się tego cholernego przeszczepu, to zdechnę?
Podszedł do niej powoli i usiadł na brzegu łóżka. Patrzyła na niego z mieszaniną bezczelności i strachu, on jednak wiedział, że w tym wyzywającym spojrzeniu kryje się przerażenie.
– To prawda, możesz umrzeć – przyznał.
Odczekał kilka sekund, po czym dodał:
– Ale to się nie zdarzy.
A potem:
– Obiecuję ci to.
*
Bar kawowy Starbucks – Piąta Aleja,
godzina 16.59
– Poproszę duże cappuccino i babeczkę z jagodami.
– Już podaję.
Realizując zamówienie, Juliette spojrzała przez szybę. Nawet jeśli od jakiegoś czasu śnieg nie padał, miasto spowijało zimno i wiatr.
– Proszę bardzo.
– Dziękuję.
Rzuciła okiem na zegar wiszący na ścianie: jeszcze minuta i jej zmiana się skończy.
– Espresso macchiato i butelkę wody Evian.
– Chwileczkę.
Ostatnia klientka, ostatni dzień pracy, a za dwa dni żegnaj, Nowy Jorku.
Podała napoje nieskazitelnej „pracującej dziewczynie”, która odwróciła się na pięcie i nawet jej nie podziękowała.
Kiedy Juliette widziała takie dziewczyny na ulicy, patrzyła na nie z ciekawością i zazdrością. Jak tu wygrać z kobietami o smukłej sylwetce, ubranymi jak z żurnala, które doskonale znały wszystkie reguły gry i wszystkie sekretne kody?
One mają to wszystko, czego ja nie mam, myślała. Są mądre, wysportowane, pewne siebie… Potrafią mówić, nie tracąc rezonu, podkreślić swoją wartość, zręcznie prowadzić grę…
A zwłaszcza były financially secure, czyli miały dobrą pracę i adekwatne do niej zarobki.
Przeszła do szatni, zdjęła służbowy mundurek, następnie wróciła do dużej sali trochę zawiedziona, że żadna z dziewczyn należących do personelu nie życzy jej przed wyjazdem good luck.
Pomachała w stronę kontuaru, ale odpowiedziano jej niedbałym machnięciem. Ciągle to samo, jakby była niewidzialna.
Po raz ostatni przeszła przez długą salę. Już miała wychodzić, kiedy jakiś głos przy wejściu zawołał do niej po francusku:
– Mademoiselle!
Juliette spojrzała w stronę mężczyzny o szpakowatych włosach i starannie przystrzyżonej brodzie, siedzącego przy stoliku pod oknem. Nawet jeśli był stary, jego wygląd wskazywał, że jest silny. Szerokie ramiona i wysoki wzrost sprawiały, że kawiarniane meble wydawały się małe. Juliette znała tego klienta. Przychodził tu od czasu do czasu, najczęściej bardzo późnym wieczorem. Kilka razy, zwłaszcza pod nieobecność szefa, pozwoliła mu wprowadzić psa, czarnego doga noszącego dziwne imię Cujo.
– Przyszedłem się z panią pożegnać, Juliette. Jeśli dobrze zrozumiałem, wkrótce wraca pani do Francji.
– Skąd pan wie?
– Słyszałem – odparł lakonicznie.
Ten człowiek budził zaufanie i jednocześnie obawę. To było bardzo dziwne.
– Pozwoliłem sobie zamówić dla pani grzany cydr – powiedział, podając jej szklaneczkę napoju.
Juliette zatkało z wrażenia. Mężczyzna zdawał się dobrze ją znać, podczas gdy ona nigdy z nim nie rozmawiała. Za to teraz stała obok niego i czuła się jak otwarta