To nie jest, do diabła, love story!. Julia Biel

To nie jest, do diabła, love story! - Julia Biel


Скачать книгу
wysyłać Ci po kolei fotki wszystkich szklanek.

      Wiedziałeś, że w przezroczystej szklance z IKEA bourbon i desperados wyglądają tak samo?

      Amber przesłała info o sukniach dla druhen.

      Będzie nas sex sześć i sześciu drużbów.

      Mamy mieć zło te złote suknie.

      Wszyscy goście są proszeni o elementy stroju w kolorze starego złota.

      O rany.

      Kolor whisky bardziej mi się podoba.

      Poza tym Bimber Amber to bursztyn.

      Muszę ją zapytać, dlaczego nie chce mieć bursztynowego wesela.

      Do czyta łamsię

      Doczytałam się, że bursztyn patronuje 44. rocznicy „pożycia małżeńskiego”, więc jeśli wytrzyma z Joshem, za pół wieku będzie miała swój nomen omen.

      Swoją drogą „pożycie” trzeba by wykreślić ze słownika.

      Jak się chajtniesz, masz już po życiu.

      Będziesz miał złotą poszetkę.

      Jakby co, Dżona, nie pomyliłam się. Poszetkę, nie saszetkę, pamiętaj.

      I need Dżona to heal

      Dżona to know

      Dżona to have

      Dżona to hold

      Capaldi śpiewa o jakimś SOMEBODY. Ale ja nie chcę SOME BODY tylko YOUR BODY.

      Dżona, gdzie jesteś? Jonasz?

      Ptaszki w WhatsAppie pozostają szare. Patrzę, myśląc, kiedy będą niebieskie.

      Lubię nie pieski. Niebieski.

      Jak Twoje oczy.

      Ech, chyba nie ma sensu już iść spaść spać.

      Biegałeś kiedyś po alkoholu?

      Jeździć nie można, ale jogging chyba nie jest zakazany, co?

      Czorta Czwarta nad ranem to już spox, prawda?

      Poza tym jakoś muszę dojść do siebie przez przed szkodą.

      Szkołą.

      Dzień dobry.

      Nie wpadłam do Warty.

      Ale Ty możesz wpaść do mnie.

      Stawiam śniadanie.

      Drugie śniadanie?

      Lunch?

      Obiad?

      Kolację?

      Maybe I’m scared, mam to gdzieś, I’m addicted…

      Amber będzie wyglądała olśniewająco. To pewne. Śnieżnobiała beza na złotym torcie. Uśmiechnęłam się do tej myśli. Nie chciałam być złośliwa, po prostu po nieprzespanej nocy chyba potrzebowałam cukru. Beza i tort, albo najlepiej tort bezowy, sprawdziłyby się wyśmienicie.

      Po weekendzie byłam naładowana jak nabój u Żeromskiego w Przedwiośniu. Najpierw musiałam obłaskawić Dominika, w którym chyba po latach też coś w końcu pękło. Zawsze myślałam, że on jako facet lepiej znosił karierę naszych rodziców i to, że kiedy już, już się wydawało, że człowiek zapuścił korzenie, trzeba je było odcinać piłą mechaniczną i lecieć na inny kontynent. Byłam pewna, że znalazł w Berlinie swoje miejsce i pomysł na życie, że miał w dupie rodziców, bo trafił na swoją Ilonę, którą zamierzał tam ściągnąć…

      Ale najwidoczniej liczba zawirowań wokół mnie totalnie go przerosła. Podczas jednej rozmowy z Robertem Beckiem dowiedział się, że Ella ma chłopaka. Że ten chłopak wyłudził od Roberta Becka kasę. Że ten sam chłopak za pieniądze babki wbija się na wesele Amber i Josha. Że to zwykły kaprys Elli, Elli foch, że Ella świruje, bo jest sama jak palec (heloooł, pewnie nie byłaby sama, gdyby ktoś jak zwykle nie zmienił planów, myśląc wyłącznie o swojej dupie, przepraszam – widząc tylko czubek własnego nosa).

      Dominik stwierdził, że musi działać i przynajmniej czasowo zabrać mnie do siebie. Dużo rozmawialiśmy w sobotę i niedzielę, przeważnie przy garach. To znaczy on stał przy garach i robił to, co potrafi najlepiej, czyli obłędnie gotował, a ja stałam przy nim przy garach, czyli nakładałam na talerze, żeby smakować kolejne pyszności. W dodatku postanowił przygotować mi kilka potraw do zamrożenia na później, bo jego zdaniem za bardzo schudłam. (No cóż, dieta alkoholowa nie tuczy). Chili con carne mojego brata uratowało mi sobotę. Ale tylko częściowo. Miałam ochotę wyjawić mu wszystko, powiedzieć, że to z Jonaszem NIE JEST na serio. Że chciałam wyjść na poukładaną dziewczynę, która błędy popełnia tylko i wyłącznie podczas korespondencji przez WhatsAppa, ale nigdy w prawdziwym życiu, i że nie ma się czym przejmować. No i że Robert od lat zdradza Judytę i szantażuje mejlowo młodych chłopaków. I że Jonasz uczynił z Roberta bohatera remontu szkolnego dachu. I że to pewnie wkurza go najbardziej.

      Ale opowiedziałam mu zaledwie część. Byłam mistrzynią półprawd. Wolałam myśleć o przemilczaniu fragmentów rzeczywistości jako o formułowaniu półprawd, a nie o manipulacji za pomocą kłamstw.

      Poza tym dobrze się czułam, próbując sprzedać Dominikowi lukrowaną wersję mojego życia. Rodzice spieprzyli nam dzieciństwo? No problem, wyszliśmy na prostą bez ich pomocy. Nie potrafiliśmy zawierać przyjaźni? E tam, ja miałam Jonasza i Anielę, a on Ilonę i ludzi z restauracji. (Uderzyła mnie myśl, że Ilona mogła być równie spreparowanym bytem jak Jonasz, zwłaszcza że nawet jej nie poznałam, ale pospiesznie odrzuciłam tę myśl; chciałam wierzyć, że mój brat był jednak mniej skopany niż ja).

      Kiedy w sobotę siedzieliśmy przy kolacji, wspominając co bardziej żenujące fragmenty naszej połatanej egzystencji, która wyglądała w życiorysie jak patchworkowa narzuta, odnosiłam wrażenie, że Dominik bardzo chce mi o czymś powiedzieć. Kilka razy byłam pewna, że się otworzy, że ma coś na końcu języka, że zaraz zrzuci jakąś bombę. Bałam się tego w tych krótkich momentach tak bardzo, że nie pytałam. Szybko się rozgrzeszyłam, że przecież gdyby to było coś ważnego, w końcu prędzej czy później by to z siebie wydusił, prawda?

      Nie wydusił.

      Poza tym czułam wprost perwersyjną przyjemność z tłumaczenia drugiej osobie, że Jonasz to naprawdę mój chłopak. Naprawdę mój. Mój chłopak. Każde z tych słów przynosiło wspomnienie oplatających mnie ramion, jego oczu wpatrzonych we mnie, jakby to wszystko mogło być na serio, jego dłoni wędrujących po mojej skórze, jakby chciał się przekonać, czy na pewno istnieję, jego zapachu, który otumaniał mnie i dawał siłę, żeby zmierzyć się z rzeczywistością.

      Podobnie jak wygodnie było udawać z Jonaszem na szkolnych korytarzach, że jesteśmy parą, tak samo wygodnie było udawać przed sobą, że nic mnie to nie obchodzi. Że wcale mnie to nie rusza. Że jeśli dziś jesteśmy razem, a jutro rozejdziemy się w różne strony, nic mnie nie zaboli.

      Wysyłałam mu sprzeczne sygnały? Ja sama byłam jedną wielką sprzecznością. Ścierały się we mnie przeciwstawne pragnienia jak ciepłe i zimne prądy morskie oblewające kontynent.

      Ale po niespełna trzech miesiącach spędzonych w Poznaniu, który rodzice mi obrzydzili, a Jonasz uczynił pięknym, zabawnym i łagodnym dla żołądka, miałam świadomość, że coś we mnie drgnęło.

      Czy mniej się bałam? Wręcz przeciwnie.

      Czy byłam mniej zakompleksiona? Na pewno nie.

      Czy bałam się ryzykować? Jak cholera.

      Czy oprócz Jonasza istniała na świecie chociaż jedna osoba, która sprawiała, że chciało mi się żyć? Nie.

      Nie.


Скачать книгу