MALARZ DUSZ. Отсутствует
pomóc Montserrat. Ona oszalała. Zionie nienawiścią.
Spojrzała na niego i zrozumiała, że jest rozdarty między trzema kobietami: nią, Montserrat i Josefą. To tego mężczyznę kochała. Dotarło do niej, że jego zmartwienia są także jej zmartwieniami. Dalmau był dobrym człowiekiem. Skarciła się za swoją surowość. Coś gwałtownie wstrząsnęło całym jej wnętrzem. Dalmau miał rację: gdyby poprosił ją o pomoc, kiedy Montserrat siedziała jeszcze w więzieniu, gdyby wolność przyjaciółki zależała od jej decyzji, na pewno zgodziłaby się ją zastąpić.
Na jej twarzy zamigotał uśmiech. Złapała ukochanego za rękę i pociągnęła go w stronę wyjścia z podwórza.
– Siadaj – powiedziała, wskazując jeden ze stolików na dworze, między jadłodajnią a fabryką mydła. Letni upał zelżał z nadejściem nocy, bryza przyniosła orzeźwienie.
Wróciła z butelką czerwonego wina, dwiema szklankami i resztką brzoskwiniowej konfitury, która została z kolacji. Bertranowie sprzątali lokal; zajętych było już tylko sześć stolików. Usiadła przed Dalmauem i hojnie rozlała trunek. Chłopak pociągnął łyk ze szklanki.
– Pij – zachęciła go z rozbawioną miną.
Spojrzał na nią zbity z tropu.
– Chcesz mnie upić? – zapytał.
– Wystarczy, że się uśmiechniesz – odparła Emma, jednak wyraz jego twarzy się nie zmienił. – Jeżeli w tym celu trzeba będzie cię upić… – Wskazała Bertrana liczącego utarg. – Mam zapas wina.
– Nie czas na zabawę.
– Pij – naciskała Emma. Sama wychyliła pół szklanki, Dalmau poszedł w jej ślady. – Teraz do dna – dodała, dopijając wino.
Zrobił to samo. Kolejna szklanka. Tym razem wypili jednocześnie, wzniósłszy niemy toast. I jeszcze jedna. Wreszcie skończyło się wino.
– Zamierzamy się upić – oznajmiła Emma Bertranowi, kiedy poszła po kolejną butelkę.
Mężczyzna skinął głową i powiedział, że wyrzuci ostatnich klientów i pogasi światła, a ona niech zamknie jadłodajnię.
– Ufasz mi? – zażartowała.
– Nie mam innego wyjścia.
Opróżnili kolejną butelkę. Dalmau próbował wrócić do tematu don Manuela, wielebnego Jacinta, Montserrat, matki… Emma nie dała mu dojść do słowa.
– Zamknij się i pij – zachęcała go za każdym razem. – Nie chcę o niczym rozmawiać. Zalejmy się. Jesteśmy sami. Wykorzystajmy to. Cieszmy się tą chwilą. Wypijemy, a potem… będziemy się kochać.
Nie uprawiali seksu od prawie miesiąca. Ostatnie zbliżenia nie zadowoliły żadnego z nich – nie opuszczało ich widmo nieszczęścia, które spotkało Montserrat.
– Jesteś pewna? – zapytał z wahaniem Dalmau.
– Pij!
Zataczając się, weszli do ciemnej jadłodajni. Kiedy próbowali się rozebrać, stracili równowagę i upadli na podłogę, na której wcześniej rozłożyli koc. Ale na leżąco też nie byli w stanie zdjąć z siebie ubrań, które o wszystko się zaczepiały. Wybuchnęli śmiechem.
– Podnieś tyłek! – zażądała Emma. – Nie mogę zdjąć ci spodni. – Sapnęła, jakby podejmowała nadludzki wysiłek.
– Przecież trzymam go w górze! – zaprotestował Dalmau, jeszcze wyżej unosząc biodra.
– W takim razie… za co cię ciągnę?
– Za marynarkę – wyjaśnił i opadł na koc, zanosząc się śmiechem. – Za pieprzoną marynarkę!
Mocowali się dalej, ale i tak nie zdołali się całkiem rozebrać. Emmie udało się dostać do członka Dalmaua. Był obwisły.
– Co to ma być? – poskarżyła się.
Złapała dwoma palcami za napletek i zaczęła szarpać prąciem, jakby wyżymała szmatę.
– Hej! – krzyknął Dalmau.
– No już! Baczność, kochaniutki! – przemawiała do jego penisa. – Stawaj!
Młodość i pasja wzięły górę nad wypitym alkoholem: członek Dalmaua zareagował i stwardniał, Emma poczuła wilgoć między nogami. Kochali się, bez zabezpieczenia. Dalmau eksplodował, doprowadzając ją do orgazmu.
Objęła go nogami, skrzyżowała je na jego plecach i ścisnęła, by przedłużyć rozkosz. Wzięła głęboki oddech i z uśmiechem poszukała jego spojrzenia. Dalmau dyszał, mocno zaciskając powieki. Kochała go. Zrozumiała, że przelewa w nią wszystkie swoje problemy, i ta świadomość okazała się kojąca.
PRZYTUŁEK DLA TRUDNYCH DZIEWCZĄT prowadzony przez siostry pasterzanki mieścił się w okazałym budynku, równie imponującym jak inne zabudowania klasztorne położone w pobliżu alei Diagonal. Zajmował cały kwartał wyznaczony przez Travessera de Gràcia i ulicę Buenos Aires. Nieopodal, między Travessera de Gràcia i ulicą Granada, znajdował się zakład poprawczy dla chłopców. Nad nimi górował klasztor Czarnych Dam.
Emma wiedziała, że niedaleko mieści się fabryka kafelków, w której pracuje Dalmau; wystarczyło przejść kawałek dalej aleją Diagonal. Wstała o świcie, włożyła najgorsze buty i strój maskujący jej wdzięki, ale zwiewna bluzka, którą wybrała ze względu na zapowiadany upał, nie do końca spełniła to zadanie. Wysłała swoją kuzynkę Rosę, by uprzedziła w jadłodajni, że trochę się spóźni.
Pasterzanki zajmowały się nawracaniem dziewcząt, które zeszły na manowce; składały czwarty ślub zobowiązujący je do ratowania dusz. Ich podopieczne dzieliły się na trzy kategorie: te, które jeszcze nie zostały zdeprawowane, zagubione duszyczki kwalifikujące się do ocalenia i skazane na potępienie grzesznice. Tworzyły odrębne grupy, które nie miały ze sobą styczności. W przytułku mieszkało prawie dwieście pięćdziesiąt dziewcząt. Sto z nich utrzymywały władze Barcelony, które przed laty powierzyły zgromadzeniu pieczę nad ośrodkiem, reszta zaś była uzależniona od hojności wiernych i darowizn, jak te składane przez pobożnego don Manuela.
Emma pociągnęła za łańcuszek wiszący przy furtce prowadzącej na podwórze otaczające budynek. Z budki wyszła furtianka i przez kratę zapytała ją, czego chce.
Czego chciała? Nie zastanawiała się nad takimi szczegółami. Przyszła tu dla Dalmaua, tak, bardziej dla Dalmaua niż dla Montserrat. Ale dla niej też, przecież była jej przyjaciółką. Rozumiała jej reakcję, jej obsesję na punkcie polityki. Montserrat została zbrukana, zniszczona jako kobieta. Emma wielokrotnie próbowała postawić się na jej miejscu, nocami, kiedy leżała w łóżku obok wiercącej się kuzynki – Rosa przewracała się z boku na bok, jakby walczyła ze snem. Pragnęła zrozumieć przyjaciółkę, uczestniczyć w jej cierpieniu, ulżyć jej w nim. Ze ściśniętym sercem wyobrażała sobie, że to ją gwałcą, hańbią, poniżają tamci zwyrodnialcy. Na wspomnienie brudnego i poobijanego, wychudzonego ciała Montserrat do oczu często napływały jej łzy. Miała koszmary, z których budziła się z walącym sercem, zlana potem. Wydawało jej się, że rozumie przyjaciółkę. Ją i jej brata. Dalmau nie miał wyboru; w najlepszej wierze wpakował się w sytuację bez wyjścia. Emma myślała też dużo o Josefie. Kobiecie, która traktowała ją jak córkę. Wycierpiała już wystarczająco dużo.
– Czego chcesz, dziecko? – ponagliła ją furtianka.
Emma westchnęła, czując na sobie lustrujący wzrok zakonnicy.
– Nazywam się Montserrat. – Odchrząknęła. – Montserrat Sala. Przysyła mnie don Manuel Bello, ceramik