MALARZ DUSZ. Отсутствует
pieniędzy, miała zaledwie kilka peset. Oszczędności i odprawa, którą wypłacił jej Bertrán, wystarczyłyby najwyżej na wynajęcie pokoju. Ale w każdym z mieszkań, o których słyszała od koleżanek i które poleciła jej Rosa, mogło ją spotkać to samo co u stryja: gdyby właściciel dowiedział się o rysunkach, najprawdopodobniej by ją wyrzucił albo… Rosa nie odważyła się powiedzieć tego na głos. Nie musiała. Emma też się bała, że wezmą ją za kobietę lekkich obyczajów i wykorzystają. Przecież przestraszyła się, że zniewoli ją własny stryj. Nie wyznała tego kuzynce, czuła się winna, że tak niesprawiedliwie oceniła mężczyznę, który przyjął ją pod swój dach. Ale skoro bała się krewnego, którego szanowała i darzyła zaufaniem, to co dopiero mówić o obcych mężczyznach.
Nagle zdała sobie sprawę, że pomijając protesty w obronie praw robotniczych, uciekanie przed Gwardią Obywatelską i wyzwiska rzucane pod adresem burżujów, wiodła raczej spokojne życie. Kiedy Rosa i kuzyni zniknęli w kamienicy, świat znowu wydał jej się nieprzyjazny, jak w chwili gdy opuściła Ca Bertrán. Była sama. Potrzebowała pracy. Potrzebowała pieniędzy. Potrzebowała dachu nad głową, porządnego domu, w którym nikt by jej nie znał, gdzie mogłaby jeść i spać. Musiała odbudować życie, które wymykało jej się spod kontroli od aresztowania Montserrat i które wypluło ją w miejsce, gdzie znajdowała się teraz, tej pechowej środy w połowie lipca 1902 roku. Zmierzchało, a ona stała sama na środku Ronda de Sant Antoni, pośród mijających ją ludzi i wozów ciągnionych przez muły.
Dzwony w kościele Sant Pau del Camp uświadomiły jej, że jest już siódma trzydzieści. Rosa powiedziała, że powinna stawić się przed ósmą w miejskim przytułku w parku. Przyjmowali wprawdzie od ósmej do dziesiątej wieczorem, ale lepiej było przyjść wcześniej, żeby nie zabrakło dla niej łóżka ani kolacji. Wsiadła do tramwaju okrążającego starówkę, który zatrzymywał się niedaleko przytułku przy ulicy Sicília. Usiadła między dwoma żołnierzami; zrobili jej miejsce z przesadną uprzejmością. Wkrótce zrozumiała dlaczego: stopniowo zaczęli się przysuwać, ściskając ją z obu stron. Tak miało od tej pory wyglądać jej życie. Ostentacyjnie westchnęła i gwałtownie się poruszyła, potrząsając ramionami. „Czyżby ta ławka nagle się skurczyła?”, zapytała z przekąsem, wywołując uśmiechy na twarzach pozostałych pasażerów. Żołnierze oblali się rumieńcem i odsunęli.
Na Paral·lel tramwaj zaczął dzwonić, żeby rozpędzić tłum kłębiący się przed kawiarniami, jadłodajniami, wózkami ulicznych handlarzy, teatrami, kabaretami, kinami i karuzelami. Ludzie schodzili mu z drogi z ociąganiem, co skutkowało częstymi wypadkami, zwłaszcza na wąskich ulicach. Tramwaje nazywano „gilotynami”, ze względu na łatwość, z jaką przecinały ciała i linie życia barcelończyków. Ten okrążający starówkę ochrzczono też mianem „karocy biedoty”, bo wielu ubogich mieszkańców wybierało się nim na niedzielne przejażdżki, niczym bogacze w swoich powozach.
Emma wysiadła przy parku, rozległym terenie, gdzie dwieście lat wcześniej stała twierdza wzniesiona podczas wojny o sukcesję pomiędzy zwolennikami Filipa V z dynastii Burbonów i arcyksięcia Karola z dynastii Habsburgów. W połowie XIX wieku rząd oddał cytadelę miastu. Władze Barcelony natychmiast zarządziły zburzenie wojskowych umocnień przypominających o porażce. W 1888 roku zorganizowano tu Wystawę Światową. Emma mijała barcelończyków, którzy tego lipcowego wieczoru beztrosko przechadzali się topolowymi, lipowymi i wiązowymi alejami, korzystając z orzeźwiającej bryzy wiejącej znad morza. Spacerowali po ogrodach angielskich pełnych magnolii i gigantycznych cedrów albo szukali ochłody przy ogromnej fontannie z wielkim półkolistym pomnikiem, do której prowadziła aleja wysadzana eukaliptusami.
Dziewczyna poczuła ukłucie smutku: kiedyś przychodziła tu z Dalmauem. Biegali, śmiali się, przytulali i namiętnie całowali, a potem ona kładła się na trawie w jednym z licznych ogrodów, podczas gdy on oddawał się rysowaniu. Szkicował portrety przechadzających się ludzi – także karykatury, żeby ją rozbawić – drzewa albo pojedyncze kwiaty. Było to całkiem niedawno, ale wydawało się, że od tamtej pory minęła wieczność.
Przyspieszyła kroku, żeby uciec przed nostalgią, przecięła park i dotarła do ulicy Sicília, przy której wznosił się miejski przytułek z przychodnią, podzielony na części dla mężczyzn, kobiet, dzieci i obłąkanych. Przybytkiem zarządzało czternaście zakonnic ze zgromadzenia Świętej Rodziny, wspieranych przez kapelana, personel medyczny i administracyjny, nauczyciela, sprzątaczki i kucharki.
W tych dniach mieszkało tu prawie sto dzieci, osiemdziesięciu mężczyzn, czterdzieści kobiet oraz siedemdziesiąt osób niedorozwiniętych lub dotkniętych obłędem. Przytułek rządził się własnymi prawami. Mężczyźni i kobiety byli przyjmowani najwyżej na trzy noce z rzędu: mieli zapewnione łóżko, śniadanie i zupę na kolację. W ciągu dnia musieli przebywać poza schroniskiem, a o kolejny pobyt mogli się starać dopiero po upływie dwóch miesięcy.
Emma zatrzymała się na widok czekających na ulicy ludzi. Zawahała się; miała ochotę zawrócić, ale wiedziała, że to dla niej jedyne wyjście. Głęboko nabrała powietrza. Rozmawiała o tym z Rosą: potrzebowała trochę czasu, co najmniej tych trzech dni, które mogła spędzić w przytułku, by dokonać właściwego wyboru. Podeszła do kolejki stojącej przed budynkiem. Zobaczyła osoby z krwawiącymi ranami, kobiety kołyszące w ramionach drżące ciałka trawionych gorączką dzieci, kalekich starców i pijanych mężczyzn, którzy ledwo trzymali się na nogach. Zrozumiała, że nie chodzi im o łóżko do spania, ale o darmową pomoc medyczną udzielaną w mieszczącej się na parterze przychodni.
Odnalazła wejście do przytułku i podała swoje nazwisko urzędnikowi, który przyjmował interesantów, stojąc za wysoką ladą. Rejestracja była jedynym wymogiem. Wskazali jej drogę do sali dla kobiet mieszczącej się na parterze. Było tam już kilka bezdomnych: układały swój dobytek na łóżkach wypełniających całą przestrzeń. Dwie zakonnice zasypały ją pytaniami. Co ją tu sprowadza? Czy ma rodzinę? Pracę? Co umie robić? Jest wierząca? Emma unikała udzielania konkretnych odpowiedzi, poza pytaniem o religię. Zaskoczyła zakonnice, recytując płynnie część katechizmu, którą wyryła jej w pamięci siostra Inés. W nagrodę dostała większą porcję zupy. Miała łóżko tylko dla siebie; leżąc w sfatygowanej, szorstkiej, ale czystej pościeli, wsłuchiwała się w chrapanie, pokasływanie i szloch prawie czterdziestu kobiet. Były wśród nich żebraczki, ale też młode dziewczyny jak ona, które los zawiódł w to miejsce. Nie rozmawiały ze sobą, wymieniły tylko nieśmiałe uśmiechy, łącząc się w niedoli. Emma leżała skulona w ciemnej, wypełnionej ludźmi sali. Miała wrażenie, że coraz bardziej się kurczy; mogła niemal dotknąć swojej samotności, była jak mur, który nagle wyrósł wokół niej. Poczuła łzy na policzkach i starała się je powstrzymać. Była silną kobietą, wszyscy jej to powtarzali i zawsze się tym szczyciła. Przez kilka minut walczyła z płaczem: zacisnęła powieki i usta, napięła ciało. Wydawała z siebie tylko przytłumiony szloch.
– Ulżyj sobie, dziecko – usłyszała głos dobiegający z sąsiedniego łóżka. – Dobrze ci to zrobi. Nikt nie będzie miał ci za złe, jak sobie trochę popłaczesz, nikt ci tego nie wypomni. Wszystkie to przeżyłyśmy i nadal przeżywamy.
Emma daremnie próbowała dostrzec w mroku twarz kobiety. Poszła za jej radą. Nigdy wcześniej tak nie płakała, nawet po śmierci ojca.
NASTĘPNEGO DNIA ZAKONNICE POLECIŁY jej przyzwoity dom przy ulicy Girona prostopadłej do Corts Catalanes. Miała się na nie powołać. Ponieważ potrafiła gotować, zaproponowały jej pracę u znajomej rodziny, mogły ją też polecić w szkole Matki Boskiej Niepokalanej, gdzie uczyło się ponad osiemset dziewcząt, które później wysyłano na służbę do bogatych domów.
Zainteresował ją pokój przy ulicy Girona, natomiast praca służącej u burżujskiej rodziny była