MALARZ DUSZ. Отсутствует
całą kolację, nie licząc wzmianki o rakach i kilku monosylab, którymi odpowiedział na pytania. Na koniec rzucił informację o dwudziestu siedmiu pesetach, z wyrzutem, jakby Dalmau i student architektury nie byli warci takiej rozrzutności. „Gdybym wiedział, zwróciłbym któreś z dań”, zażartował student. Wybuchnął śmiechem z nadzieją, że Dalmau mu zawtóruje, ale ten tylko zmarszczył czoło. „Czyż nie ma racji?”, chciał zapytać. Dwadzieścia siedem peset zarabiał w ciągu dziewięciu dni pracy pomocnik murarza. Ponad trzysta peset wydanych na przyjęcie stanowiło jedną piątą sumy, którą mistrz pożyczył mu na wykup z wojska. Dwanaście lat jego życia było warte pięć razy tyle co ta kolacja. Nie, faktycznie na nią nie zasługiwał… Ale wszystko było takie pyszne!
W drodze do fabryki rozmyślał o pesetach, aromatycznych zapachach i wyjątkowych smakach. Chętnie opowiedziałby o tej kolacji Emmie, która zawsze wolała pracę kucharki od podawania posiłków. Słuchałaby go urzeczona, co rusz mu przerywała, zasypywała go pytaniami. Zupa rakowa! Francuski szampan! „Mówisz, że szczypie?”, zainteresowałaby się. Poczuł skurcz w żołądku na myśl o tym, że już jej przy nim nie ma. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Dużo przeszli: zatrzymanie Montserrat, zakonnice, jej śmierć. Żyli w ogromnym napięciu. Ale tej nocy był dobrej myśli: trochę odczeka i znów spróbuje z nią porozmawiać. Uśmiechnął się; smutek, który ściskał mu serce, zniknął, kiedy wyobraził sobie, jak spacerują z Emmą, trzymając się za ręce.
Przed bramą czekało czworo dzieci: dwóch chłopaczków z fabryki i jeszcze jakaś para. Podobno Paco nie chciał ich wpuścić do środka. Dalmau wcale się nie zdziwił; na jego miejscu postąpiłby tak samo. Spojrzał na nowych: chłopiec… i dziewczynka? Nie był pewien.
– Wpuścisz ich? – usłyszał głos stróża, który pojawił się po drugiej stronie płotu.
– Tak – odparł po chwili wahania.
– Ale znasz zasady…
– Biorę na siebie odpowiedzialność, Paco.
– Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą.
– Chcę zabrać do pracowni tylko jedno z nich. Pozostałe dzieciaki mają mi nie przeszkadzać. Zajmij je czymś.
Przecięli rozległy dziedziniec, na którym znajdowały się kadzie i suszarnie, i dotarli do magazynów, gdzie urzędował Paco. W blasku świec Dalmau mógł dokładnie obejrzeć trinxeraires: drobnych, chudych obdartusów. Jeden z nich faktycznie był dziewczynką. Delfín i Maravillas, przedstawił ich Pedro albo Mauricio. Rodzeństwo. Dalmau próbował oszacować ich wiek. Dziesięć, dwanaście… osiem lat?
– Maravillas? – Wskazał dziewczynkę. – Pójdziesz ze mną na górę. Reszta…
– Co pan jej będzie robił?! – wykrzyknął brat małej.
– Tylko ją narysuje, już ci mówiłem – wtrącił się jeden z chłopców z fabryki.
– To prawda. Tylko to – potwierdził Dalmau. – Chcę ją narysować. Nie martw się. Nic jej się nie stanie…
– Ale jej pan nie rozbierze? Bo…
– Nie! Oczywiście, że nie! – oburzył się.
– Bo za to należałoby się znacznie więcej pieniędzy – dokończył chłopiec.
– Łajdak!
Trinxeraire niezwykle zręcznie uchylił się przed ciosem laską, którym próbował ukarać go dozorca.
Dziewczynka poszła za Dalmauem na piętro.
– Jeżeli będzie chciał ci coś zrobić, krzycz! – zawołał za nią Delfín, trzymając się na bezpieczną odległość od laski, którą wymachiwał Paco.
Dalmau podkręcił lampę i poszukał miejsca, gdzie dziewczynka mogłaby mu pozować. Oczy żebraczki przenosiły się od ołówków na pędzle, od obrazów na kafelki. Jej spojrzenie zatrzymywało się na chwilę na każdym z tych przedmiotów, jakby szacowała jego wartość i szanse, że uda jej się go ukraść.
– Usiądź tutaj – powiedział Dalmau, wskazując najlepiej oświetlone miejsce.
Maravillas posłuchała, ale wciąż rozglądała się po pomieszczeniu. Nie patrzyła tylko na Dalmaua, on za to nie odrywał od niej wzroku. Szukał w jej twarzy czegoś ładnego. Niczego nie znalazł. Wystające kości policzkowe, zapadnięte, podkrążone, niespokojne oczy, którym nie mógł się dokładnie przyjrzeć. Dość duża blizna na skroni, ciągnąca się aż do nasady nierówno obciętych włosów. Głośno westchnął, żeby choć na moment przyciągnąć jej uwagę. Była brudna. Śmierdziała. Miała na sobie łachmany, kilka warstw, w różnych ciemnych kolorach. Stopy obwiązała szmatami, które zastępowały jej buty. Powinien z nią porozmawiać? Pomyślał, że lepiej będzie po prostu ją narysować, jednak ciekawość wzięła górę.
– Ile masz lat?
Odpowiedziała, nie patrząc w jego stronę:
– Delfín mówi, że dziewięć, ale… – Wzruszyła ramionami. – Czasami mówi też, że osiem albo że dziesięć. To głupek.
Dalmau usiadł przy sztalugach i zaczął kreślić pierwszy szkic. Rysował węglem, na dużym arkuszu papieru, sto na pięćdziesiąt centymetrów; obok czekały gotowe do użycia kolorowe pastele.
– A co mówią twoi rodzice…?
Zrozumiał swój błąd, jeszcze zanim dziewczynka przeszyła go wzrokiem. Zapytał bez zastanowienia, żeby przełamać napięcie i nieufność małej.
– Rodzice? – odpowiedziała ze smutną ironią.
Spojrzał jej w oczy, duże i ciemne, poprzecinane czerwonymi żyłkami.
– Masz przynajmniej brata.
– To on tak twierdzi.
Dalmau skinął głową i odpowiedział mruknięciem, pochłonięty pracą.
– Postaraj się mniej wiercić – poprosił.
Nie dokończył rysunku, mimo licznych przerw i dwóch godzin pozowania: Maravillas okazała się nerwową, ruchliwą i nieokiełznaną modelką.
WSZYSCY TRINXERAIRES, Z KTÓRYMI miał do czynienia Dalmau, byli podobni: chudzi, obszarpani, wystraszeni, nieufni, spontaniczni i impulsywni. Roztrzepani, niezbyt rozgarnięci – niektórzy kompletnie zidiociali – leniwi, a przede wszystkim samolubni. Strasznie samolubni.
Maravillas, która kilkakrotnie wracała do fabryki, zanim Dalmau skończył jej portret, nie różniła się pod tym względem od swoich kolegów, chociaż jej inteligencja znacznie wykraczała poza sporadyczne przebłyski myślenia. Dziewczynce pewnie trudniej było przetrwać w świecie biedy i przestępczości, w którym poruszały się dzieci.
Dlatego już pierwszej nocy zapowiedziała Pedrowi, że od teraz to ona będzie werbowała trinxeraires dla Dalmaua. Paco opowiedział mu potem, że dzieciaki pokłóciły się o to i gdyby nie dziewczynka, doszłoby do bójki.
– Jeżeli dowiem się, że szukasz ludzi, powiem wszystkim, że ich oszukujesz – ostrzegła Pedra. Rozkrzyczani chłopcy umilkli. – I zapewniam cię, że mi uwierzą. Ty żyjesz sobie tu w ciepełku, a ja jadłam gówno z każdej ulicy tego miasta. Wiesz, co robimy takim jak ty, którzy próbują nas wykiwać?
Pedro długo się nie zastanawiał.
– Dobra – ustąpił. – Ale będziesz nam oddawać część pieniędzy.
Dziewczynka parsknęła śmiechem.
– Pieniądze są moje – zawyrokowała. Nawet jej brat nie odważył się zaprotestować.
Tak