Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup
jednakże bez powodzenia, bo śmiech jego brzmiał wymuszenie. Młoda zwodnica spojrzała na niego dziwnym wzrokiem, wyrwała się szybko z uścisku i wymknęła za drzwi.
Młynarz udał się na górne piętra, zabawił tam mniej więcej kwadrans, a potem wrócił do mieszkania. Teściowa przywitała go rozpaczą: przed kwadransem córka zerwała się nagle, miotana gwałtownym atakiem duszności, i wpatrzyła się nieruchomo przed siebie, nie poznając wcale matki. Aż do tej chwili leżała spokojnie, zwłaszcza że w ostatnich dniach nastąpiło pewne polepszenie. W ciągu całego wieczoru majaczyła, a z poszczególnych jej słów młynarz wywnioskował, że musiała być chyba naocznym świadkiem sceny, jaka rozegrała się we młynie. Nie wydawało mu się to bardziej niepojęte aniżeli inne, wprawdzie mniej znaczące objawy telepatii, jakie już poprzednio u niej zaobserwował.
Od tego dnia jednak rozpoczął się bardzo niespokojny zwrot w jej chorobie.
VIII
Młynarz siedział jeszcze ciągle nieruchomy i rozmyślał o tym wszystkim. Wspomnienia otaczały go kołem – żadne nie było odleglejsze aniżeli inne. Wydawało mu się, że to wczoraj jeździł do Smoczego Dworu, a ona wyszła przed bramę i odbierała dymiące jeszcze chleby; wydawało mu się, że niedawno jeszcze stali razem w kapturze młyna, gdy śmigi nastawiono pod wiatr; właśnie wczoraj przypomniał sobie o tym, kiedy chora wśród gorączkowego snu zakrzyknęła nagle: „Ach, zgniecie ich… zatrzymajcie obrót… ściskadło ich zgniecie!”. Widział wszystko wyraźnie: jej dziecięcą twarzyczkę z owego czasu, okoloną jedwabistym włosem spadającym na policzki, duże, osłupiałe oczy i skrzywione przerażeniem usta. I kiedy teraz wpatrywał się w to oblicze wsparte na poduszkach, odnajdywał w nim bardzo dużo z tamtego dawnego – zwłaszcza to samo skrzywienie ust, których jeden kącik unosił się nieco w górę. Nie mógł uwierzyć, aby ta istota, której widzialny kształt nie zatracił jeszcze całkowicie dawnych dziecięcych rysów, dosięgła już swego kresu i aby ich współżycie, rozpostarte przed jego oczyma jakby jeden jedyny dzień, już było skazane na śmierć.
Przypomniał sobie jej słowa: „Kiedy człowiek umiera, życie wydaje mu się takie krótkie”. Czyżby już i on sam przyswajał sobie poglądy umierającej?…
Nagle zachciało mu się pić. Nie znalazłszy wody w dzbanku, poszedł przez świetlicę do swej sypialni. Drzwi pokoju chorej pozostawił niedomknięte.
W sypialni świeciło się. Liza stała przy jego łóżku.
– Czemu jeszcze nie śpisz?
– Miałam tyle roboty.
– Niepotrzebnie słałaś moje łóżko.
– Sądziłam, że może pan zechce przespać się trochę tej nocy.
W tym okresie młynarz sypiał po parę godzin podczas dnia, pozostawiając chorą pod opieką teściowej, a w nocy sam czuwał przy łóżku żony.
– Gdybym przespała parę godzin, mogłabym także posiedzieć przy pani – dodała Liza.
– Nie, nie! Co za pomysł! – odpowiedział niemal szorstko.
Ogarnęło go wprost przerażenie na myśl, że chora mogłaby się przebudzić i ujrzeć Lizę siedzącą przy łóżku.
Liza odwrócona tyłem do niego, uśmiechnęła się podstępnie.
W tej chwili Janek zajęczał przez sen i poruszył się w łóżeczku. Ojciec podszedł ku niemu, poprawił poduszkę i kołdrę i lekko pogłaskał głowę chłopca. Dziecko uspokoiło się natychmiast, wydawało się, że zapada w głębszy sen, jak gdyby pod wpływem magnetycznego pociągnięcia.
Młynarz rozejrzał się wkoło, wahając się. Nie mógł sobie przypomnieć, po co tu przyszedł… Ach, prawda. Po wodę!
Podszedł do umywalni i nalał sobie z dzbanka pełną szklankę wody.
– Woda jest świeża, właśnie przyniosłam ją ze studni – zauważyła Liza.
Wypił duszkiem. Chłodny płyn pokrzepił go – duchowo i cieleśnie. Wydawało się, że ta woda spłukuje atmosferę pokoju chorej i niesie mu wzmacniające pozdrowienie z żywych, świeżych źródeł przyrody.
Poprzez szkło szklanki spojrzał na Lizę.
Wydało mu się to tak niezwykłe: tam wewnątrz leżała chora, a tutaj stała zdrowa, ścieląc mu łóżko. Liza wyglądała jak samo zdrowie, a pęd powietrza – wzbudzony jej silnymi ruchami podczas układania materaców, prześcieradła, poduszek i kołdry – owiewał go niejako życiodajną atmosferą.
Właśnie w tej chwili, kiedy odstawiał szklankę, Liza cofnęła się o krok w bok, ale stąpnęła nierówno – skręciła nogę w kostce i byłaby upadła, gdyby jej nie pochwycił. Cichy okrzyk świadczył o bólu, a zarazem o panowaniu nad sobą – obawiała się obudzić chorą. Ociężale i bezradnie zawisło mu na ręku jej ciało, głowa wsparła się na jego ramieniu, wyczuwał uderzenia bijącego przestrachem serca.
Nie było to dla niego nieprzyjemne, że przez parę chwil wspierał ją a raczej dźwigał.
Potem stanęła na prawej nodze, odwróciła głowę ku niemu i szepnęła:
– Dziękuję!
Twarz jej wyrażała wdzięczność i jak gdyby dziecięcą ufność.
– Nie zwichnęłaś chyba nogi? – zapytał troskliwie.
– O, nie! Już mogę stąpać.
– Zaniechaj tego! Usiądź tutaj na łóżku.
– Szkoda tylko, że znowu je rozburzę – zauważyła, uśmiechając się i sadowiąc na brzeżku łóżka.
– Pst! – szepnął nagle przerażony.
Usłyszał dziwny, niesamowity dźwięk dochodzący z oddali.
Drzwi do świetlicy były przymknięte. Zbliżył się ku nim.
Liza powstała z wysiłkiem i kulejąc postąpiła naprzód, chcąc mu towarzyszyć i ewentualnie dopomóc, gdyby zachodziła potrzeba. On gwałtownym skinieniem zatrzymał ją w miejscu i poszedł do pokoju chorej.
Chrystyna siedziała na łóżku, przyciskając lewą rękę do piersi, jęcząc i łapiąc chciwie powietrze. Szeroko rozwarte oczy nie widziały go wcale, nie zwróciła też uwagi na niego, gdy podtrzymywał jej drgające ciało.
Powoli spazm przeminął, górna część ciała zwiotczała i opadła w jego ramiona, głowa pochyliła się na piersi.
– Chrystyno! – zawołał parokrotnie z rozpaczą, układając ją na poduszkach.
Ale nic nie wskazywało, by ludzki głos mógł dotrzeć do jej świadomości.
Oddech słabł wśród silnego rzężenia.
I ten odgłos posłyszała Liza, stojąca w sypialni w odległości paru kroków od na wpół otwartych drzwi.
Na jej ustach pojawił się uśmiech tryumfu.
Księga II
I
W następną środę odbył się pogrzeb.
Oprócz najbliższych krewnych, matki i brata, byli obecni tylko leśniczy z siostrą, proboszcz, nauczyciel i kilka rodzin chłopskich – byli to po części sąsiedzi, po części dalecy krewni mieszkający w odległości paru mil, których nie chciano puścić do domów, nie ugościwszy poprzednio.
Dla Lizy był to dzień ciężkiej pracy, ale także dzień chwały, albowiem mogła przedstawić swą dzielność w najlepszym świetle i miała doskonałą sposobność, by wystąpić wobec gości w roli gospodyni domu. Najważniejsze było, aby ci goście – szkoda, że nie przyjechało ich więcej – wracali do domów, rozpływając się