Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup
i żałobie”?! Czyż nie powinniśmy raczej zazdrościć tym, którzy odeszli już ze świata, ponieważ zasnęli w Panu i radują się teraz Jego szczęśliwością? Dzięki takiemu poglądowi i on sam przebolał utratę nieboszczki żony, a teraz modli się codziennie, by rychło mógł się z nią znowu połączyć. Dlatego też pierwsi chrześcijanie święcili nie dzień urodzin, kiedy człowiek wchodzi na tę dolinę łez, ale przeciwnie – dzień zgonu jako chwilę prawdziwych narodzin duszy. Nawet wśród starożytnych pogan niektóre narody hołdowały takiemu przeczuciu przyszłego życia i odnaleziono w ich dziejach ten piękny obyczaj.
– Ach tak, ach tak, to prawda… proboszcz mówi zupełnie sprawiedliwie – westchnęła dziedziczka – tutaj przez całe życie trzeba znosić same tylko trudy i udręczenia… Bogu wiadomo!
Przeszli z powrotem do świetlicy.
Tam przy stole hojnie zastawionym trunkami Smok opowiadał szeroko swemu sąsiadowi o ostatniej wycieczce do Kopenhagi. Bowiem ten północno-falsterski magnat ku wielkiemu niezadowoleniu swej pani matki przyzwyczaił się przynajmniej raz na kwartał, a zazwyczaj i częściej, przedsiębrać „podróż w celach handlowych” do stolicy i rezydencji. Spotykał się tam zawsze z dwoma przyjaciółmi: byłym handlarzem zboża, pędzącym już od dawna spokojny żywot rentiera, oraz z handlarzem koni jeszcze uprawiającym ten zawód (od którego jednak nie kupiłby nigdy konia). W ich towarzystwie przepędzał trzy dni i trzy noce, grając na „kręgielni życia”, jak się metaforycznie wyrażał.
Dobrze dobrał sobie słuchacza; był to starszy już chłopina, który nigdy nie wyjeżdżał z rodzinnej wyspy i nie bywał w żadnej kręgielni tego czy innego rodzaju, ale o którym opowiadano, że posiada ładny grosz złożony w kasie oszczędności w Nykjöbing. Z szerokich barów – jakby bezpośrednio, z pominięciem szyi – wyrastała czworokątna głowa o gładko wygolonej, szarej twarzy, zamiast oczu widniały dwie szczeliny, zamiast nosa – para dziurek, zamiast ust – wygięta szpara, łącząca nieomal jedno ucho z drugim. Twarz ta sprawiała wrażenie glinianego dzbana z nader uproszczonymi, naturalistycznymi rysunkami. W ten dzban wlewał Smok smakowity, mocno przyprawiony napój swego opowiadania o rozmaitych rodzajach uciechy, jakie (aż do „wszystkich dziewięciu”) przeżywał na wspomnianej kręgielni. Podczas tej operacji szczeliny zmieniały się w kreski, szpara ust coraz skuteczniej usiłowała zlać się w jedno z uszami, raz po raz słychać było dziwny dźwięk, jak gdyby dzban pękał z naprężenia.
Te dowody chciwej uwagi pobudzały Smoka do coraz soczystszych wynurzeń, aż wreszcie doszedł do koronującego opowieść momentu, że trzy dni i noce – wraz z podróżą tam i z powrotem – kosztowały go około stu marek. W chwili tego wyznania dzban trzasnął wprost podejrzanie; można się było obawiać, że lada chwila rozleci się na dwie połowy i spadnie ze swej czarnej podstawy.
– To prawie nie do wiary, Hoyerze! – wołał Smok, kładąc swą łapę z potężną siłą na ramię słuchacza. – Ale nie będziesz chyba wątpił. Zapewniam cię, że taki błękitny banknot rozłazi się tam jak głupkowaty… sto marek było i nie było… i dam ci to na piśmie… to znaczy… he, he! nie sto marek… nie czek… ha, ha… „sto marek na piśmie” można by źle zrozumieć… nie, nie… nie czek, Hoyerze, chociaż zapewne nie pogniewałbyś się o to? Nie, nie, rozumiałem to inaczej… ha, ha, ha!
Nie co dzień udawał się Smokowi taki doskonały, jego zdaniem, dowcip (i to jeszcze osobiście wymyślony i na własnych zamiłowaniach oparty dowcip!). Toteż fatalnie się złożyło, że całkowity sukces śmiechu zawiódł, ponieważ właśnie w tej samej chwili weszła z bocznego pokoju matka z proboszczem. Ale Smok bez okazania niezadowolenia poddał się sytuacji i uroczyście powitał szanowną parę, skrzywiając prawy kąt warg i marszcząc czoło – albowiem mimiczna jego gra nie ujawniała się w zbyt licznych odmianach. Jednocześnie westchnął głęboko (tak, że raczej mogło to świadczyć o bólu żołądka niż serca) i wpatrzył się melancholijnie w cygaro, jak gdyby tytoń był jedyną pociechą, jaka mu jeszcze pozostała.
A błazeńsko-dobroduszny dzban, siedzący obok, przemienił się równocześnie z dziwną szybkością w stylową urnę z prochami.
Pastor Schmidt pochwalił sympatycznym skinieniem okrągłej główki odpowiednie zachowanie się Smoka, który, zachęcony tym, westchnął jeszcze głębiej, zaciągnął się dymem niosącego pociechę cygara, wydmuchnął powoli kłąb dymu i śledził go niewymownie skupionym spojrzeniem, jak gdyby przeglądając na wskroś mgliste właściwości „wszystkiego co istnieje”.
– Niech pani wypije kroplę wina, droga pani Andersen – rzekł proboszcz, klepiąc pocieszająco i zachęcająco swą tłustą, białą ręką stuletni jedwab pokrywający otyły grzbiet towarzyszki – to pani posłuży… tylko kroplę!
– No, no, dwie także nie zaszkodzą, panie pastorze – oświadczył Smok, spostrzegając z prawdziwą radością serca, że hasłem jest „rozweselenie”. – Tak, mateczko! Łyk wina to najwłaściwsze dla człowieka, którego oblewała woda, ha, ha!… Dar boży, panie pastorze… raduje ludzkie serce… święte słowo, prawda?… Lej pan śmiało… – dodał, widząc, że kapłańska ręka, która rozważnie zawładnęła flaszką, zanim Smok zaofiarował swe usługi, napełniła kieliszek tylko do połowy. – Dobry towar, ten portwein… sam przywiozłem go z miasta… bo ten poczciwy Jakub… na ogół jest on smakoszem… zawsze to powiadam, że Jakub jest smakoszem, i dam mu to na piśmie… ale w tych dniach, mój Boże!…
Pełne troskliwości wstrząśnięcie głową i współczujące spojrzenie w stronę ogrodu, gdzie widać było wysoką postać młynarza, stojącego w odległości paru kroków od drzwi, dokończyły wymownie przerwane zdanie.
Pastor Schmidt skinął potwierdzająco i podał matce Smoka napełniony do połowy kieliszek, sam zaś na własny użytek nalał sobie więcej aniżeli skromną ilość brunatnego płynu – podzielał bowiem tylko częściowo korzystne mniemanie Smoka o portweinie.
– Trąćmy się zatem wszyscy z sobą – odezwał się sakramentalnym głosem, zwracając się dokoła skinieniem ręki – i wychylmy nasze kielichy z tym życzeniem, aby nasz drogi przyjaciel tu w młynie, dzięki łasce bożej i czystości serca, znalazł ulgę i pocieszenie w tym ciężkim smutku!
Chłopi podnieśli kieliszki i niby chór przyświadczyli głuchym pomrukiem. Ale Henryk jako przywódca chóru zapragnął nadać temu pomrukowi bardziej zdecydowany wyraz, a jednocześnie uzupełnić nieco kościelne zakończenie toastu czymś bardziej energicznym, toteż odezwał się następującymi dobranymi słowami:
– Słusznie pan powiedział, pastorze! Pociechę w smutku, zawsze to mówię… Do licha, Jakub jest przecież jędrnym chłopem… nie może tak wiecznie chodzić ze zwieszoną głową… Były to smutne czasy… Żyć tak z chorą kobietą… Biedna Chrystyna… niech ją Bóg przyjmie do swojej łaski!… Ale teraz leży już w ziemi… więc teraz i on musi podnieść głowę… dlatego wypijmy: niech nam ży…!
Przerażony wzrok, jakim matka powitała to jego wylewne krasomówstwo, powstrzymał połowę słowa w radośnie otwartych ustach, druga połowa ugrzęzła w gardle, wywołując coś niby chrząknięcie. Dzięki jednak właściwemu uzdolnieniu muzykalnemu mówcy nieszczęsny kres toastu niezbyt się różnił od tonu mowy, toteż nietrudno było do tego nawiązać.
– Hm… niech żyje… czystym sercem… jak powiada proboszcz… otóż to właśnie… i niech znajdzie pociechę… prawdziwą pociechę… he, prawda…
Tym razem mówca przerwał sam sobie, aby podczas tej krótkiej, retorycznej pauzy, która wszystkich prócz niego nieco zaniepokoiła, wykonać trudne mimiczne ćwiczenie twarzy. Najpierw przymknął lewe oko i łypnął prawym, potem na odwrót, a kiedy już w ten pomysłowy sposób dostatecznie przygotował zebranych, że teraz należy oczekiwać rodzynka, mówił dalej:
– Nie taką pociechę, jaką może dać