Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup
powiedziano, pociechę w smutku… zawsze wesoło… jakoś to będzie… z bożą pomocą… jakoś to będzie, panie pastorze, skaal!
Wyczuwał zapewne, że nie osiągnął w zupełności tego wzniosłego końcowego efektu, o jakim myślał. Ale, do diabła, jakże wóz może się rozpędzić, jeżeli co chwila ktoś ciągnie hamulec?!
Aby poniekąd uzupełnić ten brak, wzniósł teraz uroczyście swój pełny kieliszek, z którego wino przelewało się przez brzegi, i trącił się bardzo serdecznie z prawie pustym szklanym kielichem, który biała ręka proboszcza wysunęła ostrożnie naprzeciw.
Kielich wydał smutny, prawie bezdźwięczny ton, zakłócony niezwykle cienkim odgłosem – odgłosem niemal niesamowitym, jak gdyby maleńki kobold coś przełykał.
I gdyby naprawdę tak było, na obliczu pani Andersen nie malowałoby się z pewnością wielkie przerażenie. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się w pęknięty kieliszek proboszcza. Cały chór spojrzał również w tamtą stronę i zapomniał o piciu.
Nagle w tym kole rozległ się chichoczący trzask, jak gdyby dzban pękł wskutek sympatii do kieliszka – jeżeli nie było to złudzenie słuchu. Albowiem każdy, kto zerknął w tym kierunku, spostrzegł, zamiast zapowiadanego tym tonem błazeńskiego ornamentowanego dzbana, stylową urnę z prochami na czarnej podstawie.
I proboszcz zapomniał o piciu, i on wlepił wzrok w kieliszek, który trzymał przed sobą w wyciągniętej ręce. Od brzegu aż do nóżki widniało błyszczące pęknięcie. Zwykle czerwona, tryskająca zdrowiem twarz pastora pokryła się ziemistą bladością, ręka jego drżała, tak że szrama pękniętego szkła zataczała w powietrzu świetliste arabeski.
Wreszcie zapanował nad sobą, przełknął wino z taka miną, jak gdyby wypijał truciznę – co oczywiście nie miało nic wspólnego z jakością szlachetnego napoju – uśmiechając się niepewnie, rozejrzał się dokoła i oświadczył cienkim, suchym głosem, pozbawionym zwykłego namaszczenia:
– No… nie hołdujemy przecież przesądom.
Naprawdę jednak należał pastor Schmidt do rodziny, w której, dokąd sięgała kronika rodu, wszelkie znaki tajemne i przeczucia grały doniosłą rolę, w której wydarzały się nawet przypadki rozdwojenia osobowości i która potajemnie przyznawała się do wiary w prorocze przywidzenia. Toteż pastor był przekonany w tej chwili, że owa wieczysta szczęśliwość na łonie Abrahama, której rychłe osiągnięcie sławił dopiero co jako najgodniejszy cel życia, już teraz sygnalizuje mu swoje nadejście i że już niebawem będzie mu dane zostać obywatelem lepszego świata, dzięki czemu wypełni się jego codzienna modlitewna prośba i jeszcze przed końcem roku połączy się ze swoją nieboszczką żoną. Wszak w ostatnie jej urodziny zasiedli do stołu w liczbie trzynastu osób!
Podczas tego wstrząsającego przeżycia wyczuł raczej, niż pojął zmysłami, że spoczęło na nim nieżyczliwe spojrzenie kogoś nienależącego do tego koła.
Oczywiście, nie mógł zauważyć, że leśniczy Christensen, który jeszcze niedawno, kiedy Smok wspomniał o „biednym Jakubie”, rozmawiał w ogrodzie z gospodarzem domu, wszedł właśnie do izby i zbliżył się do stołu, aby wziąć cygaro.
Ten leśny człowiek – podobnie jak prawie wszyscy obcujący ustawicznie z przyrodą – miał żyły nabrzmiałe mistycyzmem. Wierzył może bardziej niż wszyscy inni w przepowiednie i znaki, toteż niebawem pojął sytuację. Kiedy więc teraz proboszcz obejrzał się pod wpływem doznanego uczucia, spotkał się z przenikającym go spojrzeniem jasnych i zimnych oczu leśniczego. Wiedział, że ten pobożniś, ten apostoł „wewnętrznego posłannictwa” posądzał go o światowość, a nawet często nazywał go proboszczem do l'hombre10 – jak gdyby to było grzechem zagrać w karty parę razy w tygodniu (nie mówiąc już o tym, że proboszcz hołdował wytwornemu wistowi, nie zaś poczciwemu, plebejuszowskiemu l'hombre). Czuł, że ten przeciwnik przejrzał go w bardzo niepożądany sposób; czytał w jego spojrzeniu bezlitosną pogardę dla obawy przed śmiercią, której to obawy zwiastun bożego słowa nie zdołał całkowicie ukryć.
„Gdyby ten fanatyk – myślał – słyszał przedtem rozmowę, jaką prowadziłem w narożnej izbie z panią Andersen, uważałby mnie za skończonego obłudnika! A jednak powinien by pamiętać, co mówi Pismo Święte, że duch ci wprawdzie jest ochoczy, ale ciało mdłe”.
Jego ciało było w tej chwili istotnie bardzo mdłe; czuł się nieswojo w tym wiedzącym kole, a przede wszystkim w towarzystwie tego człowieka. Przez otwarte drzwi wyszedł do ogrodu.
Ach! Jakże rozkosznie oddychało się – po gęstym dymie z tytoniu, który bynajmniej nie był produktem Hawany – łagodnym, wilgotnym wiosennym powietrzem, w którym mieszał się brzemienny urodzajem zapach pól ze słoną świeżością morza. Chociażby nawet był tchórzliwym człowiekiem – żył jeszcze i wdychał pełną piersią powietrze tej doliny łez!
Jego wielebność rozejrzał się dokoła z uśmiechem pełnym błogosławieństwa. Chłopki, które rozsiadły się z prawej strony na długiej ławie jak kury na grzędzie, zobaczywszy go, umilkły nagle. To skłoniło proboszcza, że podszedł ku nim i zagłębił się w praktyczną, doskonale oddziaływającą na równowagę umysłu rozmowę, zasięgając dokładnie informacji o gospodarce w rozmaitych sadybach, rozwodząc się szeroko nad przypuszczalnymi widokami wiosennych zasiewów i opowiadając o dzierżawie gruntów probostwa. Obecna dzierżawa dobiegała końca, nie chciał więc pominąć tej korzystnej sposobności, by wyjaśnić tej i owej wieśniaczce, jak zyskowne byłoby, gdyby właśnie ona objęła dzierżawę. Dla tej sadyby położenie gruntów proboszczowskich było wyjątkowo dogodne, dla drugiej oddalenie – z tych i innych dziwnych przyczyn – nie odgrywało wcale roli, a natomiast śliczny szmat łąki zapewniał dzierżawcy wyjątkowe korzyści przy hodowli koni – był prawdziwym rajem dla źrebiąt! A znowu dla innego chłopa, znanego jako Nemrod, las przedstawiał nieocenioną wartość.
Dzielne wieśniaczki nie ukrywały także swego rozumu; wytaczały wszelakie zarzuty, podnosiły te lub owe wątpliwości, a niektóre wyraziły nawet przypuszczenie, że czynsz dzierżawny będzie obniżony ze względu na złe czasy. Wywiązała się ożywiona pogawędka, w której nie brakło także żartobliwych poufałości i drwinek. Ktoś przysłuchujący się nie przypuszczałby chyba, że otyły proboszcz, tak gorliwie, zarazem tak dobrodusznie broniący swoich interesów, przemyśliwa już o rozstaniu się z doczesnością. On sam z przykrością przypomniał sobie o tym na chwilę, kiedy leśniczy wyszedł z domu i przechodząc mimo niego, obrzucił go przelotnym spojrzeniem. Ale niebawem przyłączył się do swej siostry i do młynarza i wszyscy troje zapuścili się w głąb sadu ku wielkiemu uspokojeniu proboszcza. Na ławce, stojącej z lewej strony koło drzwi, pozostał jeszcze tylko nauczyciel i mały Janek – istoty tak samo nieszkodliwe jak pudel Karo, który siedział przed nimi, wtykał pomiędzy nich nos i kolejno spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Na cmentarzu chłopak zalewał się gorącymi łzami. Ale serdeczna życzliwość wielu obcych ludzi, jaką mu okazywano, rozproszyła powoli jego smutek, a kawa i ciasto przyczyniły się również do rozweselenia chłopięcej duszy. Teraz znajdował się w lepszych rękach aniżeli poprzednio, kiedy kobiety skakały dokoła niego i wyprzedzały się w pieszczotach. Nauczyciel wyswobodził energicznie chłopca z tej niewoli babskich kiecek.
Był to młody, blady człowiek, przyjaciel dzieci raczej z wyrozumowania niż z natury, przepełniony nieosłabioną jeszcze miłością swego „powołania”, zbrojny naiwną wiarą w wszechpotęgę wykształcenia. Starał się rzetelnie, by umocnić tę małą roślinkę, która wyraźnie opuszczała liście. Toteż z niezwykłym zapałem kreślił obraz pięknej przyszłości, kiedy to Janeczek już w najbliższym roku zacznie chodzić codziennie do szkoły, aby tam nauczyć się czytania liter i wypisywania ich rysikiem na tabliczce. A ponieważ wspaniałość tych zajęć nie od razu przemówiła
10