Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup
Kara…
– Ach tak! I sądzisz, że powinna bym okazywać życzliwość temu kundlowi?
– Tak sądziłem… ale to oczywiście bardzo głupie…
– Nie, na Boga, wcale niegłupie… to dobra droga!
Parokrotnie skinęła głową z namysłem.
Jörgen, zaskoczony tym uznaniem, przysiadł na worku i pogwizdując, zabrał się do czyszczenia i nabicia fajeczki.
– Nie gwiżdż! Siedź spokojnie! – zawołała niechętnie Liza. Zacisnęła wargi i zmarszczyła czoło. Wyglądała bardzo zabawnie, pogrążona tak w głębokim namyśle. – A oprócz tego, Jörgenie – oświadczyła wreszcie swobodnym głosem jak ktoś, kto rozwiązał pomyślnie trudny problem – a prócz tego namówię mego brata, Peera, aby zastrzelił Jenny.
Jörgen wpatrzył się w nią wielkimi, głupawymi oczami, a potem wybuchnął głośnym śmiechem, sądził bowiem, że jest to bez wątpienia tylko dobry żart.
– Czemu się śmiejesz głupio?
– No, bo co to właściwie znaczy? – pytał zakłopotany. – Cóż ci pomoże, jeżeli to zwierzę przestanie żyć?
Liza spojrzała przelotnie na niego, spojrzała ku drzwiom i wydęła pogardliwie usta. Nie zaszczyciła go inną odpowiedzią, tym więcej, że trudno było odpowiedzieć cokolwiek. Jakże wytłumaczyć temu tumanowi, że w jej dzikiej, pierwotnej wyobraźni kobiecej, niepowstrzymywanej żadną zaporą rozumu, niekrępowanej żadnym łańcuchem logicznego myślenia, wytworzyło się z jakąś elementarną siłą wyobrażenie o istnieniu tajemniczej łączności między oswojoną łanią i jej właścicielką. Stąd zrodziła się myśl, że zabicie zwierzęcia ugodzi w jego panią i przełamie władną moc, jaką posiada nad młynarzem. Albowiem nie było to całkiem tak, jak powiedziała Jörgenowi, mianowicie że wedle jej przekonania młynarz chce tylko dlatego poślubić Hannę, aby się pozbyć jej samej. Chociaż nie wierzyła, że młynarz jest w tamtej naprawdę zakochany, to jednak obawiała się poważnie swej rywalki i sądziła, że młynarz podlega jej wpływom; wietrzyła w tym czary wręcz przeciwne jej własnym, coś niby białą magię, jak to określano niegdyś, podczas gdy ona sama była niejako przedstawicielką czarnej magii, mając krwawookiego kocura jako swego spiritus familiaris11. Teraz dobry duch, obrońca Hanny, pokorne, trwożliwe zwierzątko, którego sierść pachniała trawami łąk i w którego spojrzeniu odzwierciedlały się cieniste stawy – teraz ten pomocnik czarów został skazany na zagładę, a wówczas… okaże się… i może jednak!…
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Liza pogrążyła się w myślach, których nie potrafiłaby wyrazić słowami. Jörgen dręczył swój biedny mózg, aby odgadnąć, jaką korzyść osiągnie Liza dzięki zastrzeleniu Jenny. Zapomniał całkiem o zapaleniu fajki i przez długą chwilę nie było nic słychać, prócz szumu młyna, dzisiaj tak przygłuszonego, że nie potrzebowali rozmawiać zbyt głośno, aby się zrozumieć.
– Jenny ma obróżkę… z srebrnym okuciem… które błyszczy w blaskach księżyca… dzwoneczki dzwonią…
Jörgen zerknął ku niej; niesamowity wydawał mu się ten krąg wyobrażeń, w którym tak długo z uporem się pogrążała, a którego on zgoła nie rozumiał. Widział, że była piękna. Nie tak jak zwykle: coś obcego i nienaturalnego promieniowało z jej istoty. Twarz miała uduchowiony wyraz, przede wszystkim zaś malowały się na niej złe zamysły – panienka Metta!
Nie mógł odwrócić od niej oczu.
Czerwona zorza wieczorna zalewała coraz bardziej i bardziej wnętrze; przerywały ją cienie regularnie obracających się skrzydeł, a cienie te przebiegały również po twarzy Lizy. Twarz jej w pełnym blasku nabierała ciepłych i pociągających barw, w cieniu wydawała się coraz groźniejsza. Maleńki skrawek nieba, widoczny przez otwarte drzwi, był ołowianoszary. Na zapylonej mąką galeryjce ukazały się ciemne plamki, słychać było lekkie stukanie, jak gdyby chrząszcze obijały się o deski.
Liza rozglądnęła się i wstała.
– Byłam przekonana, że deszcz będzie dzisiaj padać… Spojrzyj tylko, jak mnie urządziłeś! – dodała, spoglądając po sobie. – Jeżeli tak wyjdę na deszcz, suknia zniszczeje.
Jörgen podskoczył ku niej i zaczął oczyszczać rękami jej suknię. Uderzyła go po palcach.
– Dużo to pomoże! Trzeba wziąć szczotkę.
– Szczotka jest na dole w izbie.
– No, to chodź!
Wzięła talerz stojący na skrzyni i zeszła po schodach w towarzystwie Jörgena.
W izbie czeladnej Jörgen bardzo starannie oczyścił jej suknię i badawczo obejrzał swoje dzieło, by się przekonać, czy nie pozostał gdzie mączny ślad jego zuchwałego uścisku. Nagle głowa jej pochyliła się naprzód, poczuł na wargach pocałunek.
Jörgen stał bez ruchu. Był zdumiony, a jednocześnie nie śmiał objąć jej ramionami, aby nie powalać jej mąką i nie narazić się na jej niezadowolenie.
– Tak! Teraz nie będziesz już zazdrościł młynarzowi… dostałeś więcej niż on! – powiedziała i skoczyła prosto w bramę, gdzie omal nie przejechał jej wóz nadjeżdżający kłusem.
Chrystian z trudem zatrzymał konie, gdy Liza wypadła nagle jak z armaty i wrzeszcząc, przycisnęła się do muru, przytrzymując silnie suknię, by ją uchronić przed rozdarciem, bo orczyk niemal otarł się o nią.
– Hola! A to ci się spieszy! – zawołał Chrystian.
– Zawsze się spieszę… I gdybym była woźnicą, to te grube gniadosze inaczej by chodziły.
– Teraz szły chyba całkiem dobrze?
– Ha, nie mogłeś ich utrzymać, bo poczuły stajnię… Ładny woźnica!
– Ładny…. oczywiście! Dobrze gadasz… ale czy całkiem szczerze, Lizko?
Liza zagryzła wargi i wpatrzyła się hardo w rumianą, piegowatą twarz śmiejącą się do niej z wozu. Wiedziała, że Chrystian kocha się w niej bez pamięci, tak samo jak młynarz i Jörgen. Ale zuchwały parobek udawał zawsze z powodzeniem przewagę, dawał do zrozumienia, że to ona właściwie za nim ugania. To złościło ją, zwłaszcza w tej chwili, kiedy Jörgen stał w pobliżu i słyszał każde słowo.
– Zarozumialec! Przepuść mnie teraz!
Stała rzeczywiście jak uwięziona. Konie wysunęły się naprzód, tak że orczyk dotykał prawie muru. Co prawda przejście w tył było swobodne, ale czy wypadało zawracać, wchodzić w deszcz i błoto?
Tupnęła nogą.
– Cofnijże konie! Chcę przejść!
On zaśmiał się tylko i rzekł:
– Pomóż mi raczej wywindować kilka worków.
– Ja? Czy sądzisz, że nie mam nic innego do roboty?
– To pójdzie raz, dwa, trzy… Będziesz przymocowywać hak do worków, a to chyba, na Boga, nieciężka praca.
– No tak… ale prędko.
Oparła nogę na kole i z kocią zręcznością wdrapała się na wóz, nie przyjmując pomocnie wyciągniętej ręki Chrystiana, który usłyszawszy jej zniecierpliwione słowa: „Dalej do roboty!” – zeskoczył z drugiej strony wozu.
Zaledwie zamknęły się za nim drzwi młyna, Liza uchwyciła cugle i zacięła biczem konie, tak że jednym skokiem wypadły z przejazdu, kierując się ku stajni. Ona jednak z całej siły skróciła cugle i przymusiła je do przeciwnego nieco sztuce powożenia zwrotu, pojechała na prawo pod drzwi kuchenne i zeskoczyła na ziemię.
Chrystian
11