Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup

Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup


Скачать книгу
Ale dzisiaj wieczorem ogarnie mnie lenistwo… zresztą dzisiaj za gorąco!

      Ziewnęła serdecznie.

      Jörgen podszedł ku zapadni i otworzył ją ostrożnie, chcąc zajrzeć na dolne piętro.

      – Nie – zauważyła Liza. – Posłałam Larsa do ogrodu, aby narwał agrestu.

      – Lizo!

      – No, cóż znowu…

      Nie dokończyła. Uszczęśliwiony myślą, że Liza sama przygotowała w ten sposób spotkanie bez przeszkody, Jörgen otoczył ją już ramieniem. Zrazu dzielnie stawiała opór, ale niebawem przestała się wyrywać. Zaledwie jednak wąsy Jörgena dotknęły jej twarzy, wymknęła się w niepojęty sposób z jego objęcia, odtrąciła go, tak że runął na worek – i stanęła obok schodów.

      – Nie, coś takiego! – oświadczyła ze złością. – Przychodzę tu, aby trochę pogawędzić z tobą… całkiem przystojnie, a tymczasem… fe, wstydź się!

      Jörgen istotnie się zawstydził, ale tylko dlatego, że nie potrafił wyzyskać sytuacji.

      – O, nie bądź no tak harda! Nie jesteś jeszcze młynarką!

      – Właśnie dlatego.

      Spojrzała na niego tak dziwnie, że się stropił.

      – Jak to rozumiesz?

      – Rozumiem tak, że jesteś głuptasem i że słusznie należy ci się kara.

      Odwróciła się ku wyjściu.

      – Opowiadałaś mi sama, że młynarz cię całował – rzekł Jörgen mrukliwie.

      – Młynarz, no tak… to co innego.

      – Czemu?

      – Wiesz przecież. Młynarz będzie moim mężem.

      – Wówczas nie było o tym mowy. Wówczas młynarka jeszcze żyła.

      – Ach tak, biedaczka! Przecież każdy mógł spostrzec, że ona nie pociągnie już długo. A wobec tego wolno mężczyźnie zawczasu upatrywać inną.

      – Czy powiedział ci, że się ożeni z tobą? – pytał już innym tonem, pełnym zainteresowania.

      – No tak, uważasz… właśnie o tym należałoby pogadać, gdybyś był rozsądny… dlatego przyszłam tutaj… a tymczasem ty zaraz robisz głupstwa!

      – No, więc siadajże… niech tam… niech będzie tak, jak chcesz.

      Liza usiadła znowu na worku.

      – Polewka całkiem wystygnie… Dużo pomogło, że się tak spieszyłam!

      – Nie jest jeszcze zimna, a lepiej, że nie parzy gęby – odpowiedział Jörgen, zajadając smacznie.

      – Otóż do tego nie doszliśmy jeszcze – oświadczyła Liza po krótkim milczeniu – wyobrażasz sobie, że to można tak raz, dwa, trzy.

      – No, nie zapominaj, że już kawał czasu upłynął, odkąd pochowaliśmy młynarkę.

      – Czy przypominasz sobie jeszcze, co gadaliście wówczas… w izbie czeladnej… o siostrze leśniczego?

      – To ten dureń Lars!

      – Dureń?… Mnie się zdaje, że on był wtedy mędrszy od was.

      – Jakże to? – zawołał Jörgen, wpatrując się w nią z przestrachem… – Przecież majster nie zamierza chyba ożenić się z tą…?

      – No, nie są jeszcze po słowie, ale z pewnością nie ona będzie winna, jeżeli to nie nastąpi prędko.

      – Ależ, Lizo, gadajże wyraźnie, co wiesz o tym?

      – Tak, on jest myślą ciągle tam w lesie u nich… A potem wstydzi się… wobec mnie… ale bachor gada wszystko o cioci Hannie… i o Jenny…. o „słodkiej Jenny”!

      – Któż to Jenny?

      – Oswojona sarna… Jak ja nienawidzę tego bydlęcia! A dzieciak naprzykrza się ciągle; teraz już od pół miesiąca tam nie byli… I ona także niegłupia, ta bestia! Od razu przyhołubiła chłopca!

      – Otóż i ja nieraz myślałem, że Janek stanie ci na przeszkodzie, bo cię nie cierpi.

      Liza zmierzyła go nieżyczliwym spojrzeniem; przypomnienie tego przeciwnika nie było jej miłe.

      – Ale cóż młynarz?

      – Ej… spaceruje z nią i z jej bratem po lesie, potem siedzi w świetlicy, a ona wygrywa mu na fortepianie, bo i to umie… ej, to wielka dama, panna Christensen.

      – Ale on… czy zakochany w niej?

      Liza zaśmiała się szyderczo.

      – Zakochany?… Nie, co to, to nie… Ale mimo to chętnie się z nią ożeni… przynajmniej chciałby się ożenić, bo w takim razie… jak sądzę… pozbyłby się mnie.

      Jörgen wpatrzył się w nią osłupiałym wzrokiem.

      – Pozbyłby się ciebie? Ale ja sądziłem… czy on już przestał… czyż on już nie chce…

      – No tak, chciałby miłostek i jeszcze coś… ale żenić się, żenić się… Ze względu na chłopca, który mnie nie lubi, przypuszcza zapewne, że nie byłabym dobrą matką dla niego… A i poza tym… przecież w leśniczówce znajdzie coś lepszego…! Taka panna, która gra na fortepianie… a tutaj biedna dziewczyna, nadająca się tylko do szorowania kuchni i zmywania talerzy!…

      Zamilkła i wpatrzyła się przed siebie, wgryzając przednie zęby w dolną wargę i litując się sama nad sobą. Nieraz ogarniało ją to uczucie i świadczyło, że nie była pozbawiona wyobraźni.

      Oboje milczeli.

      Słychać było tylko stukanie drewnianej łyżki po talerzu i głuchy hałas obracającej się osi. Jörgen powstał i nasypał zboża w koryto.

      – Hm… więc tak!… Cóż stąd wyniknie, Lizo?

      Zuchwale odrzuciła głowę w tył i zaśmiała się, błyskając bielą zębów.

      – Oho, jeszcze ja go trzymam za kołnierz!

      Potem znowu spuściła oczy i zaczęła kciukiem rysować coś na mącznym pyle.

      – Najgorsza przeszkoda to chłopak… Jak gdyby się diabeł zawziął, ten brzdąc nie opuszcza ojca ani na chwilę, tak że ani rusz się dobrać do niego. I wiecznie gapi się na człowieka swymi wielkimi, niechętnymi ślepiami… Kupiłam mu przecież ślazowych cukierków, wycerowałam mu pończochy, kupiwszy za własny grosz wełny… Kiedy piekę pączki, przywołuję go zawsze i daję mu jeden lub dwa jeszcze gorące, wprost z rondla… Cóż robić, na Boga, żeby mnie polubił?

      Jörgen rzucił szuflę na wielką kupę zboża, wpakował ręce do kieszeni i przybrał ważną i nauczającą postawę, zamierzając wytoczyć głębokie, świadczące o niezwykłej znajomości ludzkiej natury argumenty.

      – Nie, Lizo, to się psu na budę nie zda. Oto, co ci powiem: gdyby był starszy o dziesięć lat, mogłabyś go, mówmy otwarcie, owinąć naokoło palca, tak jak nas wszystkich… Ale w takim wypadku nie tędy droga.

      Liza potrząsnęła głową, uśmiechając się lekko i przytwierdzając słuszność uwagi Jörgena. A do złości wywołanej tym, że chłopiec nie poddawał się jej wpływom, przymieszała się pełna zadowolenia duma, że tak bezwzględnie przyznają jej panowanie nad wszystkim, co osiągnęło męską dojrzałość.

      – Głupie gadanie! Pomógłbyś mi raczej i spróbowałbyś coś wymyślić… Bo coś trzeba wymyślić… – dodała gwałtownie, przepojona świadomością, że każdego człowieka można kupić za jego cenę, jeżeli


Скачать книгу