Stara baśń, tom trzeci. Józef Ignacy Kraszewski
naówczas piec, przy którym starsze niewiasty pozostały na straży, a pannę młodą posadzono uroczyście na ulu zasłanym ręcznikami i druhny poczęły nucić smętny śpiew pożegnalny, zamykający w sobie całe dzieje młodości, żal po domowych progach, źródle z którego wodę czerpała, ogródku, gdzie rutę sadziła, po dobrych braciach, po ojcu i macierzy kochanej, po złotych dniach majowych.
Mili płynęły znów łzy z oczów, gdy jej kosy rozplatano. Pana młodego nie było jeszcze, spodziewano się go, wyglądano co chwila. Brat miejsce jego zasiadał przy siostrze, jako dawny jej stróż, opiekun i obrońca ze krwi prawa.
Zmierzchało już, gdy zatętniało na drodze i – plaszcząc w dłonie, druhny wołać zaczęły.
– Księżyc jedzie młody!
Księżycem dnia tego był Doman, któremu sześciu młodzieży na koniach towarzyszyło, w kołpakach futrzanych z piórami, w pasach kowanych42, w opończach suto bramowanych, z ręcznikami bogato szytymi przez ramiona.
Pan młody, choć blady jeszcze, krasą i odzieżą wszystkich przechodził. Konia pod sobą siwego miał z długą grzywą, okrytego suknem czerwonym, któremu na łbie świecił czub błyszczący. Pas na nim cały był z kółek złocistych, pod szyją zapinka świecąca, u boku lśniący miecz, na głowie czapka z piórem i łańcuszkiem.
Na stajanie od chaty puścili się ku niej czwałem, a gdy u proga stanęli, aż ziemia zatętniała.
Broniono im przystępu zrazu, niby najeźdźcom i gwałtownikom, co na cudze dobro czyhali, nie dawano im przejść proga, musieli się spierać, opowiadać i okupić. Dopiero ich przepuszczono, gdy podarki dali. Doman wiele ich wiózł z sobą, a gdy z krasnej chusty wysypał u nóg młodej, dziewczętom się aż zaiskrzyły oczy. Były tam zamorskie, z dala przywiezione klejnoty, pierścienie, naszyjniki, naramienniki, korony na głowę, szpilki i para garści pieniążków srebrnych i droższe nad nie może paski malowane, pstre wstęgi, które tylko z Winedy dostawano, dokąd nie każdy wiedział i przebyć mógł drogą. Był i kubek jakby złoty i naczyńko przeźroczyste z drogiego kamienia, któremu się wszyscy dziwowali, bo było niby z lodu, a słońce na wskroś przez nie patrzało.
Tymi darami okupił sobie młody miejsce przy dziewczynie, którego mu brat ustąpił. A tuż i korowaj wynoszono i rózgę weselną zieloną, całą we wstęgi przybraną, w blaszki, pióra i strzępki, z szytym ręcznikiem krasnym.
I znowu brzmiała pieśń na pół żałosna, pół wesoła, żal za domem, za swoimi, przyszłości obawa, przeczucia pracy ciężkiej, modlitwy do bogów i wróżby.
Wtoczyli się też zaraz za młodym do świetlicy dwaj gęślarze i dudarz z kobzą – grajki weselne, co i pieśniom wtórować, i pieśniami kierować, i do skoku przygrywać umieli.
Chata już pełna była jak nabił. Mirsz stary częstował i prosił, bracia z dzbankami chodzili i poili, piwo i miód nalewano nieustannie. A że w izbie miejsca wkrótce nie stało, chłopcy i dziewczęta koło wiedli w podwórku, gdzie i gędźba43 usiadła na przyzbie.
Pieśni a pieśni, lały się jedna po drugiej.
Śpiewano za młodą, za braci, za młodego – prześpiewano tak niemal noc całą. Nocka była letnia, gwiaździsta, księżycowa, ciepła, nikomu się spać nie chciało. Starzy chyba siedząc zdrzemnęli się po miodzie na ławach, drudzy na trawach pod drzewami, a gędźba nie ustawała. Co jeden przerwał, to poczynał drugi.
Młody siedział przy Mili, a patrzał na nią i wzdychał, tej serce biło ze strachu. A! tamtych dni, gdy się jej ptaszkiem z chaty furknąć chciało, o tym smutku i obawie pojęcia nie miała. Skądże się teraz wzięły te łzy i ta trwoga?…
Doman też pasem się bawił, na ścianę patrzał, milcząc się niby uśmiechał, a gdzie był myślami, o tym nikt nie wiedział.
Tymczasem druhny nuciły.
Żegnaj mi progu domowy, żegnaj ogródku ruciany, studeńko, w której ja wodę czerpałam dla mojej trzódki. Żegnaj mi siostro kochana, żegnaj mój bracie rodzony i tobie, ojcze mój siwy, do nóg upadam spłakana… W świat idę, obcy mnie wiedzie, wianek mój z strumieniem płynie, kukułka wróży na brzozie, łzy z oczów cisną się gorzkie… Ojcze mój, bracia rodzeni, kiedy ja znów was zobaczę? Tam mi obarczą ramiona, nikt nade mną nie zapłacze…
Tętni droga, lasy gwarzą, potok szumi na dolinie… Brzęczy coś, huczy coś, ktoś do chaty pędzi… Księżycowe lice, oczy ma jak gwiazdy królewicz to pan – po naszą dziewczynę. Cały w złocie, w jasnej szacie, przy nim drużby królewicze, złotem, srebrem przepasani, jak jabłuszka malowani. Hej! otwórzcie chaty wrota, drużyna jedzie od złota, po dziewczynę, po malinę… Dary ojcu wielkie wiozą, bratu, siostrom i macierzy… Nie płacz, otrzyj oczy czarne, wianuszek mu oddaj rada… Malowany dwór u niego, złote progi, srebrne statki… A! ja płaczę, łzy mi biegą, nie będzie mi jak u matki…
O słońca wschodzie ruszył cały pochód na uroczysko pod dęby święte; stary ojciec miał im tam pobłogosławić. Drużby na konie posiadali, pannę młodą na wóz wsadzono cały suknem okryty, cały kwiatami obwieszony. Za nią jechały nucąc a zawodząc druhny, goście, tłum ciekawy.
U starego dębu młodzi szli po kolei wszystkich prosić o błogosławieństwo, padli ojcu do nóg, przybranej matce, wszystkim stojącym dokoła, aż do małych dzieci. Potem za ręce się pobrawszy kołaczem się łamali, włożono im korony na głowy, pili z kubka jednego, dłoń w dłoni siedem razy dąb święty obeszli dokoła i ojciec ich trzykroć ziarnem obsypał, a poza nimi stojąca drużyna ciągle pieśni nuciła weselne.
Wylano bogom ofiarę, odpędzono czary i uroki, kadzono zielem, rzucano liśćmi, kropiono wodą i orszak cały nazad się puścił do chaty.
Tu zabrzmiały pieśni nowe a inne. Dziewczęciu rozplatano włosy, kosę44 dziewiczą obcięto i głowę czepcem osłoniono, a gdy biała namitka45 otoczyła czoło młodej, łzy się jej z oczów rzuciły żałosne, śpiewy rozległy tęskne i bolejące. Żegnały ją drużki dziewice… ale gęślarz głośniej w struny uderzył i płaczu słychać nie było.
Do skoków stawać musieli weselni i na gwałt się weselić, aby wieczór ten złą dla życia nie był wróżbą.
Zanucono pieśni chmielne, bo też chmiel w głowach panowanie swe rozpoczynał.
– Chmielu ty psotniku, co ty robisz z ludzi, dziewicą szła z chaty, mężatką się zbudzi… Chmielu ty, mój chmielu, jak ty psujesz głowy, świat był wczoraj czarny, dzisiaj mi różowy… Chmielu, co po tyczce zwijasz się do góry, chciałoby się z tobą tak uczepić której… Dziewczęta, dziewczęta, uciekajcie z drogi, chmiel idzie, pan idzie, popodcina nogi… O chmielu, o chmielu, cudowneś ty ziele, przez cię jest szczęśliwych i biednych jest wiele. Chmielu ty weselny, królu nasz a panie, niechaj choć do jutra trwa twe panowanie…
O chmielu!…
Całą tak noc tętniała od skoków chata Mirszowa, tętniało i rozlegało się podwórko, niektórzy znużeni na przyzbie spocząwszy ledwie, wracali pić i skakać.
Już młodzi byli na świronku w łożnicy, a piwo i miód bez ustanku krążyły. Kto przypadł, ten sam sobie do woli czerpał z kadzi, bo w taki dzień każdy gościem był miłym. Kupy też tych, co szli na Lednicę, z ciekawością zwracały się ku chacie, stawały, zbliżały, dudarz grał, a gęślarze śpiewali.
Już słońce wstawać miało, gdy ujrzano z pola śpiesznym krokiem idącą o kiju starą babę. Stawała niekiedy, oglądała się jakby przelękła, podnosiła kij i wołała coś przeraźliwym głosem, ale słów dosłyszeć nie było można, bo i dudarz grał donośnie, i gęślarze śpiewali, a młodzież
42
43
44
45