Na zgliszczach Zakonu. Morawska Zuzanna
i cześć męki twej i nauki szerzyć!
W tej chwili rozległ się dzwon. Dzwon gruby, chrapliwy, nie przynoszący ukojenia i błogości, lecz rozkaz.
Ludzie na ten głos, pełni radości i śmiechu, gwałtownym ruchem zbierali oczyszczoną broń, rozwieszoną na długich drągach odzież, rzędy na konie, zataczali walce, którymi równali ziemię podwórca, wyprzęgali konie; słowem, kończyli pospiesznie całodzienną pracę.
Nie widać było wszakże skupienia, wzniesienia się ducha i ciszy, jakie, według młodego księcia, głos dzwonu powinien był wywołać. Owszem, przytłumiony gwar i śmiechy wznosiły się z każdego zakątka, rozbijając się chrapliwym echem o potężne mury zamku.
Lecz młody przybysz wciąż nasłuchiwał, rozchylone jego usta czekały jakiegoś dźwięku, który mógłby się połączyć z głosem wychodzącym z jego piersi przepełnionej wielką ekstazą. Wtem miasto owego głosu doleciał jego uszu śmiech, śmiech chrapliwy, pijany, dochodzący z wielkiej biesiadnej sali. Młodzieniec ze wstrętem cofnął się we wgłębienie okna, a dojrzawszy stojącego opodal Bonifacjusza, z dziecięcym uczuciem padł na jego piersi, jakby chciał na nich uchronić się od coraz chrapliwiej rozchodzących się głosów.
Stary przyjaciel, który wciąż patrzył na stojącego w oknie księcia, jakkolwiek nie widział twarzy swego ukochanego wychowańca, domyślał się snadź jego uczuć, bo objąwszy go ramieniem, koił jak matka dziecię doznające jakiegoś strasznego zawodu.
Jednocześnie spod muru podwórca odchodził młody knecht krzyżacki, wlokąc za sobą miecz ciężki, przez długi czas w stojącego w oknie gościa wpatrywał się ciekawie. Odchodząc zaś, szepnął znów sobie:
„Nie, nie! Ale kto to?…”
Uroczystość
Karol von Leuwarden był po kądzieli potomkiem Karola Wielkiego, pochodził z linii burgundzkiej i miał prawo do Niderlandów i Fryzlandii. Zatargi wszakże, jakie podczas jego małoletności w tych krajach panowały, zatruwały mu życie i zniechęcały do rządów wśród bezustannej walki z innymi książętami. Doszedłszy lat szesnastu, to jest wieku, w którym panujący uznawani są za pełnoletnich, postanowił poświęcić się życiu zakonnemu. Że zaś w owym czasie sława Krzyżaków, rozgospodarowanych nad Wisłą, szeroko na całym zachodzie rozbrzmiewała, jako pogromców pogan, postanowił zapisać się do tego Zakonu.
„Służyć Bogu, a zarazem być rycerzem, to najszlachetniejsze powołanie – myślał sobie młody entuzjasta. – Niech Zakon weźmie wszystkie moje ziemie i bogactwa, niech ich użyje na rozkrzewianie wiary świętej” – myślał dalej marzyciel.
I nosząc się z tymi myślami, wysłał z oznajmieniem swych zamiarów do Malborka. Że zamiary te były nader skwapliwie przyjęte, widzieliśmy z gorącego oczekiwania tak hojnego gościa. Przybywał on właśnie w chwili, gdy Ulryk von Jungingen zgromadził liczne rycerstwo i wybierał się na podbój ziem Polski.
„Te ziemie, leżące na południe od ziem naszych, rozciągające się po obu brzegach Wisły aż do jej źródła, z prawa nam się należą – myślał Jungingen. – Nie rozumiem nawet, czemu poprzednicy moi pozwolili wrogim nam plemionom lackim na tych ziemiach się rozpanoszyć. Czemu bawili się w jakieś układy – myślał dalej z oburzeniem. – Było to niedołęstwo Zakonu. Tak, niedołęstwo. Do mnie należy ten wielki błąd ich naprawić – zakończył z silnym postanowieniem, uderzając nogą w posadzkę, według swego zwyczaju. – Po zawojowaniu ziem polskich z Litwą łatwo się uporamy. Gdyby nie Jagiełło, ten polsko-litewski władca, ta kukła w rękach swych doradców, dawno bym się z Witoldem uporał i Litwę miał pod swoimi stopami – myślał znów po chwili. – Szczęście samo nam w ręce wchodzi – mówił dalej sam w sobie. – Kraje nadmorskie z Fryzlandią otwierają nam handel, a z nim panowanie nad zachodem. Prawda, między naszymi posiadłościami nad Wisłą a Niderlandami jest jeszcze szmat ziemi, ale i temu się poradzi… Pomorze, Świecie – nasze. Ludy, dzielące nas od Niderlandów, same z siebie muszą potędze naszej ustąpić”.
– I to wszystko Zakon mnie zawdzięczać będzie, mnie, Ulrykowi von Jungingenowi! – mówił, wskazując dłonią na piersi, podnosząc głowę i prostując swą rozrosłą postać. – Imię Ulryka von Jungingena słynąć będzie po całym świecie, a sława moja daleko w przyszłość zasięgnie.
– Wszystko już do uroczystości przygotowane, radni Zakonu, a też rycerze cudzoziemscy zasiedli już ławy w kościele, oczekują jeno ukazania się waszej miłości – przerwał te rozkoszne marzenia głos marszałka.
Ocknął się z swych marzeń Jungingen, ocknął z pewnym niesmakiem. Sarknął nawet:
– Ach, ten mydłek, śmierdziel! Będzie nas zanudzał swymi ascetyczno-rycerskimi pragnieniami. No, ale i z nim się prędko uporamy. Od czegóż wojna z Polską! – zakończył.
I przyoblókłszy oblicze w stosowny do okoliczności wyraz, szedł śpiesznym krokiem przez długie krużganki, łączące zamek z kościołem.
U wejścia czekało na niego sześciu urzędników, niosąc tarczę, buławę zakończoną krzyżem, czapkę w kształcie hełmu i płaszcz biały, odmiennego od innych kroju. W tym otoczeniu przeszedł przez kościół z stosownym wyrazem twarzy. Na lekką, krótką zbroiczkę zarzucono mu płaszcz, oddano berło, postawiono tarczę i Ulryk zasiadł na miejscu dla wielkich mistrzów przeznaczonym, miejscu, na którym od lat trzech, to jest od chwili swego obioru, jeszcze nie siedział.
Blade światło lampek i świec woskowych, rozstawionych na ołtarzu świątyni, gasił złoty promień czerwcowego słońca, wdzierający się przez wąskie okna.
Twarze wysokiej rady Zakonu, najznakomitszych komturów, jako i twarze rycerzy, nie wypoczęte jeszcze po długiej w noc pijatyce, nie mogły się również dostroić do uroczystości. Przedstawiały nudę. Usiłowanie pokonania rozszerzających się ust do ziewania wprawiało lica w jakiś skurcz, nadając im wyraz wprost wstrętny.
Niejeden też pytał ze zdziwieniem:
– Co to za uroczystość?
– Miał nas prowadzić po zdobycze, a wprowadza do ubogiej świątyni.
– Nie przybyliśmy przecie, aby być świadkami obłóczyn zakonnika!
Szemranie to było uzasadnione.
Nie tylko bowiem cudzoziemscy rycerze, lecz żaden z braci, żaden z wysokich urzędników Zakonu nie pamiętał takiej uroczystości. Wstępowali do Zakonu na mocy krótkiej przysięgi, a raczej zobowiązania. Przyjmowano każdego, kto się wielkiemu mistrzowi wydawał, że będzie dla Zakonu pożyteczny. Swoboda zaś obyczajów, życie dostatnie, częste walki i łupy pociągały tłumy ludzi, po największej części Niemców, szukających w owym czasie przygód, a nie przebierających w środkach ich znalezienia.
Przysięga, wprowadzona po wojnach krzyżowych podczas powstawania Zakonu w XII wieku, została zupełnie zaniechana. Zresztą, nie było teraz prawie rycerzy-zakonników służących Najświętszej Maryi Pannie i świętemu Jerzemu, byli tylko rycerze Zakonu, noszący godło krzyża, rozgłaszający szczytne powołanie jego obrońców. Uroczystość tę Ulryk postanowił wznowić: raz, że widział w młodym księciu odmienną od wszystkich naturę; po wtóre, iż z odebraniem przysięgi utrwali panowanie nad przyobiecanymi mu ziemiami.
Ten zaś, dla którego tę uroczystość urządzono, gotował się do niej z całą gorącością i zapałem młodzieńczym. W tej właśnie chwili szedł w otoczeniu urzędników Zakonu i komturów, obok niego szedł komtur z Elbląga, Henryk Leuchter. Siwy był i znać na barkach jego dużo już lat spoczywało. Przypomniał sobie chwilę, kiedy mając lat czternaście, był główną osobą takiej uroczystości, i twarz jego przybrała