Na zgliszczach Zakonu. Morawska Zuzanna

Na zgliszczach Zakonu - Morawska Zuzanna


Скачать книгу
południe ukołysało wszystkich, że przeszły koło głównej bramy, a czatownik ich nie spostrzegł.

      Wtem głośny rozgwar wypełnił przestworze. Zmieszane głosy, śmiechy wznosiły się jak tuman, przedzierając grube mury.

      Kobiety wstrzymały oddech, żeby cośkolwiek z tego gwaru uchwycić. Nic wszakże prócz zmieszanych głosów nie dochodziło ich ucha.

      – Próżno, uchodźmy, bo jak się wysypie ta gwarna czereda za mury, biada nam będzie – mówiła stara.

      – To pewnikiem ci rycerze, co mieli przybyć, tak głośno się zabawiają. Oni nie skorzy za mury – mówiła dziewczyna z taką pewnością, jakby świadoma obyczajów tych, co w zamku gościli.

      I z pewnym uporem szła naprzód, nie spuszczając z oczu żadnej cegły u stóp muru.

      Baba, chcąc nie chcąc, podążała za nią, zachmurzona była wszakże, a w myśli szeptała:

      „Zawsze to było takie przekorne. A niech ją Bóg uchroni od niebezpieczeństwa, jakie od tych zbójów grozić jej może”.

      Nagle z bocznej czatowni, wzniesionej tuż przy dziesiątym podwórcu, głos gromki się ozwał:

      – Hej, wy diable pazury, czego się pod murami włóczycie?!

      – Na Belzebuba, toć to niewiasty! Gdzie piekło nie może, to te zatyki piekielne pośle! – wrzeszczał na całe gardło czatownik. – Precz mi stąd, jeżeli nie chcecie, żebym was kamieniami jak psów wygonił! – wrzeszczał dalej.

      Obie kobiety skuliły się zaraz i stały się pokorne, przygnębione, lękliwe, zgoła niepodobne do śmiałych przed chwilą, tak rezolutnie rozmawiających niewiast.

      Starsza jednak wzięła na odwagę, podniosła kobiałkę z jagodami i poczęła coś bełkotać. Młodsza tymczasem, otuliwszy się chustą, że jej wcale twarzy widać nie było, skuliła się jeszcze więcej i prawie przysiadła do ziemi.

      Głos starej zapewne nie doszedł do czatowni, lecz wzrok Falsa, który w tej chwili straż odbywał, dostrzegł czerwieniące się jagody. Zaświeciły mu się oczy na widok leśnego owocu, nie mógł wszakże z swej wysokości sięgnąć po nie ani też zejść ze swego stanowiska. Krzyknął więc na całe gardło uprzejmiejszym już nieco głosem:

      – Poczekaj, stara czarownico! Poczekaj, małżonko najstarszego diabła, wiedźmo najśliczniejsza, zaraz ten piękny owoc z twoich czarnych pazurów odbiorę!

      Baba zapewne nie dosłyszała tych uprzejmych wyrazów, zrozumiała za to wymowne ruchy Falsa, który spuszczał dłonie ku dołowi, potem je cofał, jak gdyby coś wyciągał, wreszcie rozszerzał ramiona i przytulał je do siebie, jak gdyby ją chciał wraz z kobiałką wziąć w swoje objęcia.

      Wrzeszczał też na całe gardło:

      – Nie odchodź, nadobna małżonko najstarszego z szatanów, nie odchodź, zaklinam cię na smołę piekielną! Nie odchodź, póki jagody z twych czarnych pazurów nie znajdą się w moich dostojnych rękach. Potem niech cię piekło pochłonie! – dodał z humorem i odwrócił się w głąb podwórca.

      Przechodził właśnie Jakub, począł więc Fals do niego:

      – Bracie, ozdobo wszystkich knechtów, skocz przez ukrytą furtę i odbierz dwom wiedźmom jagody, z którymi się przywlokły pod same mury!

      Jakubowi oczy zabłysły i twarz cała się rozjaśniła, odkrzyknął wszakże:

      – Miłuję cię, Falsie, jak własne oko, ale gdy kto dojrzy, że się wychylam za furtę!…

      – Nikt nie dojrzy! – przerwał czatownik. – Biber z innymi zabawia się przy misie i konwi, kiedy my dwaj skazani jesteśmy na głód i pragnienie! Ty, jako najmłodszy, czekający swojej kolei, a skracający sobie czas zamiataniem podwórca, ja, jako wielki dostojnik czuwający nad bezpieczeństwem całego zamku! – wrzeszczał dalej Fals, wychylając się przez drzwi czatowni.

      Jakub wcale się nie kwapił ze spełnieniem żądania, owszem, potrząsał głową, wciąż odkrzykując:

      – Nein, nein, kann nicht8!

      Lecz oczy coraz jaśniej mu błyszczały chęcią spełnienia tego rozkazu.

      Fals wrzeszczał i nalegał, zaklinając go na wszystkie pożądane przez knechtów uciechy, dając przy tym nader wymowne znaki.

      – Gdyby kto spostrzegł, powiem, żem dojrzał skradające się wiedźmy i ciebie jako najodważniejszego z odważnych wysłał dla wyłomotania im skóry! – wrzeszczał dalej czatownik.

      Czy pochlebstwo podziałało na Jakuba, czy też inny jakiś powód przeważył, dość że nie oglądając się na nic, śpieszył w stronę ukrytej furtki.

      – A nie połknij jagód wraz z kobiałką! – rzucił za nim Fals, oblizując się zawczasu na tyle pożądane przysmaki.

      Odwrócił się też zaraz i wzrok łakomy posłał za mury.

      Kobiety tymczasem, siedząc przytulone do siebie, zgarbione, w postaci lękliwej, naradzały się znać z sobą, co dalej czynić.

      – A jak mi cię porwą wraz z jagodami? – mówiła stara.

      – Nie bójcie się, nie bójcie! Chłopaka wzięliby, ale dziewkę…

      I wzruszyła ramionami.

      – Oj, Salo, Salo, nie wiesz sama, co pleciesz – rzekła stara, przygarniając dziewczynę, jakby ją chciała uchronić przed niebezpieczeństwem. – Te przeklęte Krzyżaki na wszystko łakome.

      – To był jeno czatownik, nie żaden rycerz, a ten chyba na jagody się złakomi – przerwała Sala.

      – To i co, jagody zabierze, da nam po karku, naszturcha i tyle! Nic nie wskóramy! – perswadowała stara.

      – Toć krzyknął, żeby poczekać. Pewnikiem przyśle kogo po jagody, może nam się uda dowiedzieć, co znaczą te dzwony. A może…

      Furta tak szczelnie była przywarta i tak cicho się otwierała na wgłębionych w mur zawiasach, że jeno ten mógł wiedzieć o jej istnieniu, kto był świadom wszelkich arkanów przez Krzyżaków wymyślonych. Na zewnątrz murów nikt nie dostrzegł najmniejszej szczeliny, ba, nawet kreski na murze, a i wewnątrz obce oko próżno by jej szukało.

      Na widok knechta Sala krzyknęła i poczęła biec, potykając się, kulejąc i kołysząc w niezgrabnym chodzie. Dziw jeno, że miasto9 uciekać w przeciwną stronę, zbliżała się ku niemu, jakby straciwszy głowę z wielkiego lęku.

      Stara podążała za nią również niezgrabnym, niedołężnym krokiem.

      Jakub tymczasem z wielkim zamachem schwycił kobiałkę z jagodami, szepcąc jednocześnie:

      – Udawaj, że nie chcesz oddać, ja cię będę rzekomo walił w kark i szamotał.

      Zaczęła się więc szarpanina dwóch kobiet z knechtem, który zamierzając się udawał, że z całej siły okłada pięścią to jedną, to drugą. Tak okładając mówił:

      – Książę niderlandzki składał przysięgę na rycerza. Darował im swe ziemie. Dzwony to głosiły. Z naszych nikt nie przybył. Zakon szykuje się do wojny z Polską. Lada chwila wyruszą. Chciałbym, by i mnie wzięto. Moc ogromna rycerzy. Moc broni, koni. Pewni są zwycięstwa. Wiozą okowy, pęta. Mówią, że zabiorą moc ludu i ziemi. Trzeba naszych sił wiele.

      – Kiedy wyruszają, jaką drogą? – pytała stara.

      – Nie wiem, ale wkrótce. Jutro pono przednie straże mają wyruszyć, wkrótce rycerstwo. Ach, jakżebym chciał, żeby i mnie


Скачать книгу

<p>8</p>

nein, nein, kann nicht (niem.) – nie, nie, nie mogę. [przypis redakcyjny]

<p>9</p>

miasto (tu daw.) – zamiast. [przypis edytorski]