Gargantua i Pantagruel. Rabelais François
już na wpół jakby się je odprawiło.
– Mamroczą wielką moc litanii i psalmów, których w ząb nie rozumieją. Klepią swoje ojczenaszki, gęsto szpikowane zdrowaśkami, nie myśląc ani nie słysząc, co mówią. Owo co nazywam kpinami z Pana Boga, a nie modlitwą. Ale niech im tam Pan Bóg sekunduje, jak oni się modlą za nas, a nie z obawy stradania252 swoich kąsków i tłustej zupy. Wszyscy prawdziwi chrześcijanie wszelkiego stanu, na wszelkim miejscu, we wszelkich czasach, modlą się do Boga i Duch prosi i wstawia się za nich, i Bóg przyjmuje łaskawie te modły. A teraz popatrzcież na naszego zacnego brata Jana. Toć każdy rad by go mieć najdłużej w kompanii. Nie jest świętoszek, nie jest pluch; jest poczciwy, wesoły, roztropny, dobry kompan. Pracuje, nie lęka się trudu, broni uciśnionych, pokrzepia strapionych, wspomaga cierpiących, strzeże zagrody klasztornej.
– Nie tylko tyle, nie tylko tyle – rzekł mnich. – Parając się bowiem z jutrzniami i godzinkami na chórze, sporządzam tymczasem cięciwy do kuszy, poleruję tarcice i pokrętki, sporządzam sieci i paści na młode zajączki. Nigdy nie siedzę bezczynnie. Ale teraz pić, pić. Podaj no owoce. To kasztany z estrockiego lasu. Podlać je młodym winkiem, a będziesz, bracie, pierdział jak trąba jerychońska. Jeszczeście nie dość uczcili tę beczułkę. Hej, ha! Ja bo piję u każdego brodu, jak szczery koń pocztarski.
Tu rzekł Gymnastes:
– Bracie Janie, zdejmcie ten sopel, co wam wisi u nosa.
– Ha, ha – rzekł mnich – tożbym się już wnet utopił, kiedy mi woda dochodzi już do nosa. Nie, nie. Quare? Quia253
Stamtąd wypływa, lecz tam nie powraca,
Winko lać w gardziel, to wdzięczniejsza praca.
O mój przyjacielu, kto by miał buty na zimę z takiej skóry jak moje gardło, mógłby śmiało łowić ostrygi, a nigdy by nóg nie przemoczył.
– Czemu – rzekł Gargantua – brat Jan ma tak piękny nochal?
– Dlatego, że Bogu się tak podobało – odparł Tęgospust – który je nam daje takiego kształtu jak chce i jak je wyrabia w swojej boskiej mądrości jako garncarz lepi naczynie.
– Dlatego – rzekł Ponokrates – iż pierwszy zdążył na jarmark z nosami. Wybrał największy i najładniejszy.
– Wszystko furda – rzekł mnich – wedle prawdziwej filozofii monastycznej to dlatego, iż moja mamka miała miękkie cycusie; owo gdy mnie karmiła, nos właził tam jak w masło i rósł sobie w nim i pęczniał niby ciasto w dzieży. Twarde cycki u mamki robią z dzieci płaskonosów. Ale co tam! Hurra! Zdrów! Zdrów! Ad formani nasi cognoscitur ad te levavi254! Dziękuję, nigdy nie jadam konfitur. Paziu, coś mokrego tutaj. Item255 pieczonych kasztanów!
Rozdział czterdziesty pierwszy. O tym, jako mnich uśpił Gargantuę, i o jego godzinkach i brewiarzu
Po skończonej wieczerzy zaraz zaczęli się naradzać i postanowiono, że około północy wyprawią się na wycieczkę, aby zbadać, czy nieprzyjaciel czuwa i czy rozstawił straże; tymczasem prześpią się trochę, aby ociupinkę wypocząć. Ale Gargantua nie mógł spać, jeno przewracał się na wszystkie strony. Zaczem rzekł mnich: „Co do mnie, nigdy nie śpię tak dobrze, jak kiedy jestem na kazaniu, albo kiedy odmawiam pacierze. Weźmy się przeto wraz do siedmiu psalmów, a przekonamy się czy wnet nie uśniecie”. Pomysł spodobał się bardzo Gargantui; jakoż zacząwszy pierwszy psalm, w punkcie beati quorum256 obaj chrapnęli potężnie. Ale mnich mimo to nie omieszkał zbudzić się przed północą, tak był wzwyczajony do jutrzni klasztornej.
Sam się zbudziwszy, pobudził innych, śpiewając na cały głos piosenkę:
Hej ho, Renodzie257, wstawaj, wstawaj wraz,
Hej ho, Renodzie, już na ciebie czas.
Kiedy się wszyscy pobudzili, rzekł:
– Panowie powiadają, że ranek zaczyna się od kaszlania, a wieczerza od picia. Uczyńmy na odwrót i zacznijmy teraz naszą jutrznię od picia, wieczorem zaś, gdy siędziemy do wieczerzy, będziemy kaszleć, ile tylko wlezie na wyprzódki.
Zaczem rzekł Gargantua:
– Pić tak zaraz po wstaniu, nie jest to zgodne z przepisami medycyny. Trzeba najpierw opróżnić żołądek z flegmy i wydzielin.
– Dobrze to wymedycynowane – rzekł mnich. – Niech mnie wszyscy diabli porwą, jeśli nie tłucze się po świecie więcej starych pijaków niż starych lekarzy. Ja się tak umówiłem z moim apetytem, że zawsze kładziemy się spać razem, a za to cały dzień ma mi być w gotowości pod ręką: toteż wstaje równo ze mną. Opróżniajcie, ile chcecie, flegmę, a ja idę po moje zgrzebło.
– O jakim zgrzeble mówisz? – spytał Gargantua.
– Mój brewiarz – rzekł mnich – tak bowiem jak sokolnicy, zanim nakarmią swoje ptaki, dają im pożuć kurzą nogę, aby im oczyścić mózgownicę z flegmy i wprawić je w apetyt, tak samo ja, zażywając rano tego brewiarzyka, czyszczę sobie jak zgrzebłem całe płuco i potem gotów jestem do picia.
– Wedle jakiego obrządku – spytał Gargantua – odmawiasz te piękne godzinki?
– Wedle fekamskiego258 – rzekł mnich – trzy psalmy i trzy rozmyślania albo też wcale nic, jeśli kto woli. Nigdy się nie stosuję do godzin: godziny są dla człowieka, nie człowiek dla godzin. Toteż ja robię z moimi jak z rzemieniem u strzemion: wydłużam je lub skracam, kiedy mi się podoba. Brevis oratio penetrat coelos, longa potatio evactat scyphos. Krótka modlitwa przenika do niebios, długi łyk opróżnia dzbany. Gdzie to jest napisane?
– Na honor, nie wiem, moja kusieńko – rzekł Ponokrates – ale ciebie, mniszeczku, dalibóg bym ozłocił.
– Nawzajem, nawzajem – odparł mnich – ale venite, apotemus259.
Zaczem przyniesiono obfitość wędliny i ceber smacznej jarzynowej zupy i mnich popił wedle ochoty. Część kompanii została przy nim, inni się porozchodzili. Następnie każdy zaczął się zbroić i gotować do drogi. I nałożyli mnichowi pancerz, wbrew jego woli, nie chciał bowiem innego rynsztunku niż swój habit na brzuchu i drewce krzyżowe w pięści. Wszelako póty nastawali, aż ustroili od stóp do głowy i posadzili na pięknego rumaka, ze srogim mieczem u boku. Wraz z nim jechał Gargantua, Ponokrates, Gymnastes, Eudemon i dwudziesta pięcia co najtęższych z orszaku Tęgospusta, wszyscy znamienicie uzbrojeni, z dzidą w dłoni, konie mając pod sobą niczym św. Jerzy, a każdy wiózł z tyłu na siodle dobrego strzelca.
Rozdział czterdziesty drugi. Jako mnich dodawał ducha kompanom i jako zawisnął na drzewie
Otóż i jadą dzielni rycerze na azardy260 losu, bacznie wypatrując i rozważając, jaką taktykę obrać im należy i czego się trzeba będzie strzec, kiedy nadejdzie dzień walnej i straszliwej bitwy. A mnich dodawał im odwagi, mówiąc:
– Nie troskajcie się, dziateczki, ani się nie bójcie, już ja was poprowadzę pewnie. Bóg i św. Benedykt niech was mają w swej pieczy! Gdybym miał tyle siły co ochoty, do kroćset bomb! Oskubałbym ich z pierza jak kaczki. Niczego się nie boję prócz armaty. Znam ja wszelako niejaką modlitewkę, której mi użyczył pomocnik zakrystiana w klasztorze, a która zabezpiecza człowieka od wszelkiej broni palnej. Ale mnie na nic się nie przyda, bo nie wierzę w nią ani tycio. To pewna, że moim drągiem od krzyża naszatkuję
252
253
254
255
256
257
258
259
260