Gargantua i Pantagruel. Rabelais François
wojskiem, aby tam złupić co nieco i ustawnie269 spoglądali ku dolinie, kędy270 tamci się oddalali. Zaczem dalej prowadząc sylogizm, rzekł w duchu: „Ci ludzie źle są ćwiczeni w sztuce wojennej, ani bowiem nie żądali ode mnie parolu, ani nie odpasali mi miecza”.
W jednej chwili dobył też onego mieczyka i ciął nim tego, który mu strażował po prawej ręce, przecinając mu całkowicie żyły i tętnice na szyi, a z nimi gardziel aż do kręgosłupa: potem zasię, wyciągając oręż, obnażył mu szpik pacierzowy między drugim a trzecim kręgiem; od którego ciosu łucznik upadł nieżywy. Wówczas mnich, skręcając konia, pognał na drugiego, który widząc, iż kompan poległ, mnich zaś pędzi ku niemu, jął krzyczeć wielkim głosem:
– Ha, panie pryjorze, poddaję się, panie pryjorze, złoty panie pryjorze!
A mnich krzyczał tak samo:
– Panie posteriorze, drogi panie posteriorze, dostaniesz po swoich posteriorach.
– Och – wołał łucznik – panie pryjorze, złociutki panie pryjorze, niech ci Bóg błogosławi i zrobi cię opatem!
– Na ten kaptur, który noszę – odparł mnich – ja cię tu zaraz zrobię kardynałem. To wy będziecie brać na okup duchowną osobę? Dostaniesz czerwony kapelusz z mojej ręki.
A łucznik jeno krzyczał:
– Panie pryjorze, mój złoty panie pryjorze, przyszły panie opacie, panie kardynale, panie wszystko! Ha, ha, ha, ha, panie pryjorze, złoty pryjoreńku, zdaję ci się na łaskę.
– A ja cię zdaję – odparł mnich – na łaskę wszystkim diabłom.
Po czym od jednego zamachu rozwalił mu głowę, przecinając czaszkę wzdłuż kości skalistej i zdzierając obie kości ciemieniowe i szew sagitalny z wielką częścią kości potylicznej; co czyniąc, przekrajał mu obie półkule mózgu i otworzył głęboko dwie tylne komory mózgowia, czaszka zaś obwisła mu na ramionach, trzymając się z tyłu na błonie okostnej, jakoby biret doktorski, czarny z wierzchu, a wewnątrz czerwony. I upadł martwy na ziemię.
Uczyniwszy to, mnich spiął konia i ruszył drogą, kędy pognali nieprzyjaciele, którzy natknęli się na Gargantuę i jego towarzyszy: ale bardzo zmalała ich liczba z przyczyny straszliwej rzezi, jakiej dokonał Gargantua swoim drzewem, a także Gymnastes, Eudemon, Ponokrates i inni. Zaczęli tedy cofać się w pośpiechu, wielce przerażeni i osłupiali tak, jak gdyby ujrzeli śmierć we własnej istocie i osobie przed oczami. I jako zdarza się widzieć osła, gdy mu się przypnie do zadka bąk Junony albo też mucha weźmie się ciąć go złośliwie, a on biega tam i sam bez drogi i bez celu, zrzucając na ziemię ładunek, rwąc cugle i wędzidła, bez tchu i wypoczynku, patrzący zaś nie wie, co się z nim dzieje, nie widać bowiem nic na oko: tak samo pomykali owi ludzie jakoby oszaleli, nie wiedząc, czemu uciekają; tak ich gnał jeno sam przestrach paniczny, który wdarł się do ich duszy. Mnich widząc, iż jedyną ich myślą jest drapnąć co najżywiej, zsiadł z konia i wstąpił na wielką skałę, która była tuż przy drodze i stamtąd swoim srogim mieczem grzmocił uciekających z wielkim rozmachem, nie oszczędzając ani ich, ani siebie. Tyle ich nabił i powalił na ziemię, iż miecz rozpękł się na dwoje.
Zaczem pomyślał w duchu, że dość ich już namordował i nazabijał i że reszcie trzeba dać uciec, aby zanieśli swoim te nowiny. Chwycił wszelako w garść topór jednego z tych, którzy leżeli pobici, i wylazł z powrotem na skałę, zabawiając się widokiem wrogów uciekających i potykających się o leżące trupy: jeno wszystkim kazał porzucać włócznie, miecze, kopie i muszkiety, a tym, którzy wieźli związanych pielgrzymów, kazał zsiąść z koni i oddał ich konie owym pielgrzymom, zatrzymując ich przy sobie, równie jak kapitana Kogutka, którego pojmał do niewoli.
Rozdział czterdziesty piąty. Jako mnich przywiódł ze sobą pielgrzymów i jako Tęgospust rzekł im roztropne słowo
Po tej potyczce Gargantua cofnął się ze swymi ludźmi (z wyjątkiem mnicha) i o świcie udali się do Tęgospusta, który klęcząc w łóżku, modlił się do Boga za ich ocalenie i zwycięstwo. Ujrzawszy wszystkich zdrowych i całych, uściskał ich z całego serca i zaraz pytał o mnicha. Ale Gargantua odpowiedział, iż z pewnością nieprzyjaciele dostali go w ręce.
– Nie na dobre im to wyjdzie – rzekł Tęgospust.
Jakoż i w rzeczy tak było.
Następnie kazał zastawić bardzo obfite śniadanie, iżby skrzepili się z drogi. Skoro wszystko było przyrządzone, zawołano Gargantuę; ale tak był stroskany tym, iż micha nigdzie nie było widać, iż nie chciał jeść ani pić. Wtem nagle, zjawia się mnich i od samej bramy krzyczy:
– Wina, wina świeżego dawajcie, Gymnastes, druhu najmilejszy, wina!
Wybiegł Gymnastes i ujrzał, że to brat Jan prowadzi pięciu pielgrzymów i Kogutka jako jeńca: zaczem Gargantua wyszedł naprzeciw i powitali go wszyscy z duszy i zawiedli przed Tęgospusta, który jął rozpytywać o całą przygodę. Mnich opowiedział wszystko: jak go pojmali i jak się uwolnił z rąk strażników, i o rzeźbie271, jaką uczynił na drodze, i jako odnalazł pielgrzymów, i przyprowadził rotmistrza Kogutka.
Następnie siedli w wielkim weselu do uczty. Tymczasem Tęgospust wypytywał pielgrzymów, z jakiego by kraju byli, skąd przybywają i dokąd idą. Męczynoga odpowiedział za wszystkich:
– Panie, ja jestem z Kolanka w Bery, ten jest z Palii, ten tu jest z Omaju, ten z Argii, a ten z Wilbrenia. Idziemy z Sebastianu koło Nanty i tak sobie pomalutku wracamy do domu.
– Dobrze to – rzekł Tęgospust – ale czego żeście szukali w onym Sebastianie?
– Szliśmy – rzekł – ofiarować się temu świętemu od morowej zarazy.
– O wy, biedne niebożątka – rzekł Tęgospust – to wy myślicie, że zaraza przychodzi za sprawą świętego Sebastiana?
– Zaprawdę tak – rzekł Męczynoga – nasi kaznodzieje tak uczą.
– Co? – rzekł Tęgospust – ci fałszywi prorocy głoszą wam takie brednie? Także to oni bluźnią sprawiedliwym i świętym u Boga, iż czynią ich podobnymi diabłom, którzy jeno zło sieją między ludźmi, jako Homer pisze o Apollonie, iż zażegł mór między Greki i jako poeci przedstawiają liczne Wejowy272 i bożki złośliwe? Tak ci kazał w Synaju jakiś oćmijludek w kapturze, iż święty Antoni wpędza zgorzel w kości, święta Eutropa zsyła puchlinę wodną, święty Gildas szaleństwo, święta Genowefa podagrę. Ale ja go tak przykładnie pokarałem za to, chocia mnie nazywał heretykiem, że od tego czasu żaden taki prorok nie ważył się wstąpić na moje ziemie. I dziw mi, że wasz król pozwala, aby głoszono w jego kraju takie ohydy. Bardziej bowiem takich szalbierzy należy karać niż tych, którzy by sztuką swej magii albo inną jaką chytrością ściągnęli morowe powietrze do kraju. Mór zabija jeno ciała, ale takowi szalbierze zatruwają dusze.
Gdy król mówił te słowa, wszedł swobodnie mnich i zapytał:
– Skądżeście są, niebożęta?
– Z Kolanka – odparli.
– O! – rzekł mnich. – Jakże się tam miewa opat Transzelion, zacne pijaczysko? A mnichy, jakże im się tam dzieje? Tam do licha! Oni tam obracają tęgo wasze żony, podczas gdy wy sobie wędrujecie po Rzymach i Krymach.
– Hm, hm – rzekł Męczynoga – już ja tam nie mam strachu o moją: kto ją zobaczy w dzień, nie będzie kręcił karku, aby ją odwiedzić w nocy.
– Ba! – rzekł mnich. – To mi nie lada bezpieczeństwo! Mogłaby być brzydka jak Prozerpina, a, Bogu dzięki, nie zbędzie jej na trzęsionce, póki jeden bodaj mnich siedzi
269
270
271
272