Sprawiedliwie. Reymont Władysław Stanisław
co chwila i węsząc na wszystkie strony. Poczuły Jaśka, zbiły się w kupę, krótki bek się rozległ, stanęły nieruchomo i obwąchiwały śpiącego… odskoczyły nagle, bo Jasiek coś mówił przez sen, położyły na grzbietach rogi i pomknęły w las.
I z wolna budziło się życie w głębiach leśnych; sroki kłóciły się zapamiętale na modrzewiach, wisiały przyczepione do giętkich gałązek, bujały się z nimi i tak wciąż a nieustannie krzyczały, że las cały rozbrzmiewał, a przebudzony zając wyłaził spod krzaków, stawał słupka, obcierał oczy łapkami i kicał w głąb z całych sił; to lis pomykał chyłkiem, kitę spuścił, nos wystawił, wietrząc na wszystkie strony, i migał jak cień złowrogi, i straszył, bo ptaki z krzykiem uciekały na drzewa; to znów wiewiórka tańczyła zapamiętale po szczytach, po gałęziach, po sękach – była wszędzie i nie była nigdzie, tylko jej delikatny szarorudy korpus migotał jak błyskawica wśród drzew, a wysoko, nad lasami ciągnęła ogromna procesja kawek, słychać było łomot skrzydeł i krótkie, przerywane krakania; to sarny szły gromadą do zdroju, który szemrał pomiędzy kamieniami; przemykały się tak cicho wśród drzew, tak delikatnie stąpały, że najmniejszy szelest nie zakłócał ciszy śpiącego lasu, chwiały się tylko lekko gałązki leszczyn, pod którymi się przesuwały.
Bo las spał jeszcze. Słońce już było na widnokręgu i jego czerwone, zimne promienie ślizgały się po wierzchołkach i rozpryskiwały po szarych pniach, i przesubtelnymi, zaledwie przeczutymi dźwiękami zadzwoniły pod sklepieniami lasów.
Już był dobry dzień, bo już słońce trochę z góry zaglądało do lasu, kiedy Jasiek się obudził. Zerwał się na równe nogi, ale się zatoczył i upadł z powrotem. Nie mógł złapać tchu, tak strasznie kłuło go w piersiach, nie mógł się ruszać, tak bolały go wszystkie kości, tak się czuł chorym, rozbitym i bezsilnym. Próbował czołgać się na czworakach, nie mógł, nie miał sił.
– O Jezu, o Jezu! – szepnął rozpaczliwie.
Łzy mu zalały duszę, łzy mu zalały oczy i jak groch sypały się na szarą, wynędzniałą twarz. Trząsł się cały w tej męce niemocy i opuszczenia.
– Już mi zamrzeć przyjdzie! Już mi tu zamrzeć przyjdzie!… – szeptał z jękiem i taki strach śmierci go przejął, taki lęk i taka rozpaczliwa, okropna tęsknota do ludzi, do swoich, do życia, że wydobył wszystkie siły i poszedł.
Prędko się zorientował, gdzie jest i w którą stronę iść, i chociaż przysiadał co chwila, chociaż czepiał się pni, chociaż padał z niemocy i rozbijał obolałe ciało, podnosił się i wlókł dalej.
– Aby ino tutaj nie zamrzeć, aby nie zamrzeć! – szeptał.
A potem, czując, że to kłucie się zmniejszyło, bo bok nie bolał go zupełnie, tak był zdrętwiały z zimna, przyśpieszył kroku, zdjął czapkę i na głos cały, spieczonymi ustami i sercem pełnym łez, bólu i bezbrzeżnego oddania, pacierz mówił, żebrał zmiłowania…
Jeszcze przed południem wyszedł na krańce lasów, nad pola, które ogromną, kolistą doliną rozwinęły się wśród lasami pokrytych wzgórz.
– Przyłęk! Jezus Maria! Przyłęk! Jezus! – wykrzykiwał w uniesieniu.
Przykucnął pod drzewem i ogarnął ten Przyłęk rozpalonym spojrzeniem.
– Laboga! Moja wieś! Przyłęk78, Przyłęk! – powtarzał tysiąc razy, upajał się tym dźwiękiem, upajał się widokiem, trząsł się, krzyczał jakieś niezrozumiałe słowa, wyciągał ręce do chałup stojących długim rzędem na środku doliny, żarł oczami te szeregi topoli, spośród których wychylały się szczyty słomianych dachów, i te dymy, co się wlekły nad domami, i te drogi błotniste, i te łąki, co leżały z drugiej strony wsi. Obiegał krwawym, przemęczonym a radosnym jak to niebo porankowe spojrzeniem, pełnym słońca i szczęścia, puste, poczerniałe, przemiękłe pola; śniegi leżały po bruzdach, wody lśniły po rowach i wygonach jak wypolerowane, stalowe wstęgi; stare, przysiadłe grusze czerniały po miedzach jak zmęczone ptaki. A tam wyżej, na wzgórzu, tuż za wsią błyszczały w słońcu złote krzyże kościoła, majaczyły podarte mury klasztoru, a tam z boku klasztoru, niżej, nad rzeką, co przepływała koło jego chałupy, roztaczał się park pański i okna dworu błyszczały jak tarcze polerowane, błyszczały i stawy w parku, błyszczały i wody rzeki, lśniły się w ostrym, wesołym świetle słońca, które wisiało na bladym niebie, tuż nad wsią…
– O Jezu! O Jezu! I na mszę dam, ochfiaruję Ci się do Częstochowy! O Mario, Matuchno najdroższa!
Szeptał, przejęty szczęściem nieopowiedzianym i żałością. I już nic nie pamiętał: ani więzienia, ani kary, ani ucieczki, ani rany, ani przeszłych cierpień, bo miał wieś swoją przed oczami, a w duszy tylko radość szaloną i taką dobroć, tyle łez roztkliwienia, tyle upojenia, że tylko gorącymi ustami i sercem dziękował Bogu, modlił się.
Ale mimo to bał się w dzień przechodzić przez wieś albo i okrążać ją koło klasztoru, aby się dostać do matki. Musiał poczekać do wieczora, cofnął się do lasu, na łąki leśne, gdzie stały wielkie stogi siana, wkopał się w nie głęboko i tam się doczekał.
Wypogodziło się zupełnie na zachód, brał lekki przymrozek, mgły zimne, szare, rzadkie obsiadały pola, a niebo po zachodzie pokryło się purpurową łuską i jakby zatokami pełnymi krwi, błoto szybko tężało i pod nogami uginało się jak pasy rzemienne. Ostry zapach mrozu mieszał się z surowym zapachem liści dębowych, gnijących w lesie, a czasem z zapachem dymów ciągnących z mgłami.
Jasiek szedł ku wsi na przełaj, przez pola.
Przystawał co chwila, przysiadał na miedzach, przyczajał się pod drzewami i szedł coraz wolniej, przyglądając się każdemu zagonowi.
– Wojtkowa! – szeptał, nachylając się nad ziemią, i dotykał jej palcami.
Nic już nie widział prócz tych pól, tych długich zagonów czarno-zielonych ozimin79, popstrzonych gdzieniegdzie bruzdami pełnymi śniegów.
Krwawe zorze zachodu przygasały, ale jeszcze paliły się zamatowane w kałużach wody; ścierniska głuche, przemiękłe, wytarte leżały jak łachmany; podorówki80 jesienne sterczały skibami81, pokrywającymi się srebrnym szronem przymrozku; pólka koniczyn gdzieniegdzie podobne były do starych, zielonych, przegniłych chust kobiecych.
Ale Jasiek witał to wszystko uniesieniem, skowytem radości.
Był tak samo wyczerpany, jak te pola smutne, tak samo odarty, tak samo nędzny, tak samo smagany przez deszcze, a czuł się tysiąc razy bezbronniejszym, więc z jakąś dziką miłością przypadał do ziemi, dotykał się jej, jakby biorąc od niej sił, mocy, wytrwania… jakby się jej oddając w niewolę… Że mroczniej było, więc coraz niżej pochylał się nad zagonami.
– Michałowe! Pszenica, cie! – mruknął zdumiony, rozpoznając źdźbła.
Mrok zapadał prędko, zorze zbladły zupełnie i zsiniały, niebo pokrywało się już rosą gwiazd, powietrze było czyste, mgły zniknęły, bo mróz brał dobry – tylko lasy w tym czystym powietrzu wydawały się bliżej, otaczały całą dolinę czarną, wysoką ramą.
Wieś była już o parę stajań82. Jasiek szedł teraz przez kapuśniska poprzerzynane głębokimi bruzdami pełnymi śniegów, przez bagniste łączki zalane wodą, pod którą był jeszcze twardy lód.
Wieś już było słychać, owce beczały… to rozlegało się beczenie cieląt, konie gdzieś rżały, skrzypiały wierzeje. Poczuł w nozdrzach zapach dymów. Gdzieniegdzie wśród lasów, zabudowań
78
79
80
81
82