Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski

Sybirpunk – tom 2 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
jeszcze to... O ile plotki mogły nie dotrzeć do wszystkich, to na pewno wszyscy słyszeli huk eksplozji i brzęk wypadających w całym pionie klatki szyb.

      No i w dodatku miałem umyty, posprzątany samochód.

      Nie dziwota, że kobieta w sklepie od jakiegoś czasu tak podejrzliwie na mnie patrzyła.

      – Słuchaj, Kojot... – zacząłem, kiedy odeszliśmy odpowiednio daleko.

      – No słucham, druhu. Mów śmiało.

      Aha. Poczekaj, już ja ci dam „śmiało”.

      – Te nagrania od Valenty, na których ty też byłeś. Ten nośnik, co ci go dostarczyłem, pamiętasz? Nic się na nim nie zachowało, prawda?

      Kojot spojrzał na mnie ciężko. Zrobił ruch, który miał zasymulować spojrzenie na godzinę, a który zapewne pozwolił mu prawie że niezauważalnie wyłączyć nagrywanie w komunikatorze.

      – Chudy, druhu, mam mało czasu. Nie, wszystko wyczyszczone.

      – To dobrze. Pamiętasz, jak mnie pytałeś o tych bałwanów, co ich rozwalili na rondzie?

      – Mhm.

      Był ewidentnie niezadowolony. Ale to tak, że prawie mi się go szkoda zrobiło.

      – No więc chyba wiem, z kim byli powiązani.

      – Tak? – Kojot miał zwyczaj zadawania nic nieznaczących pytań. – A z kim?

      – Mam też pomysł, z czyjej broni mogli zostać rozwaleni.

      – O, proszę. Pamięć ci się poprawiła nagle, druhu?

      – Kojot, jeśli masz zamiar cwaniakować, to wiesz, ja nie chcę się narzucać.

      Zrobiłem ruch, jakbym chciał wracać, ale pan pułkownik podniósł rękę na znak, że pasuje.

      – Wybacz, druhu. Sporo na głowie ostatnio, jakoś tak mi się wyrwało. I jeszcze mnie plecy napierdalają, chyba muszę iść na doregulowanie ciśnienia w kręgach. Mów, słucham.

      – Faktycznie, łuski były z mojego pistoletu.

      Kojot wyraźnie się zainteresował.

      – Mów dalej, druhu.

      – Chodziło prawdopodobnie o nielegalny handel syntadrenaliną. Klasyczne przetasowania grup, podobnie jak to na Zaporze...

      – O proszę. I o tym też możesz powiedzieć coś więcej?

      – Mógłbym – odrzekłem ostrożnie.

      – Ale...?

      – Ale chcę w zamian mój pistolet.

      – Twój pistolet, Chudy? – Kojot wyglądał na autentycznie zaskoczonego.

      – Mój. Podobno jakimś cudem trafił do was na depozyt czy inny magazyn. Zarekwirowany podczas kontroli drogowej albo jakoś tak.

      – Chudy, nawet jeśli masz rację... Ty wiesz, że depozyt milicyjny to nie lombard? To nie jest tak, że można sobie po prostu wykupić cokolwiek, co tam trafiło.

      Pokiwałem głową.

      – Wiem, że nie można po prostu. Dlatego rozmawiam z tobą.

      Zastanawiał się chwilę. Długą chwilę. Na tyle długą, że zrozumiałem: nie zastanawiał się ani chwili, bo podjął decyzję od razu. Zatem sprawa stała wysoko na liście jego priorytetów, ale bardzo nie chciał tego pokazać.

      – No dobrze, załóżmy nawet, że ktoś pewnego dnia podrzuci ci na wycieraczkę...

      – Kojot, nieśmieszne.

      – Oj, sorry. Że nieznany dobroczyńca, albo raczej złoczyńca miałby ci zostawić w skrzynce pocztowej paczkę, której zawartość zupełnie mnie nie interesuje. Wiesz chyba, że takie dobro należy przekazać dalej?

      – Wiem. Wtedy umówimy się któregoś wieczora na panienki, a ja nie dość, że zapłacę za cały wieczór, to jeszcze opowiem ci kilka rzeczy, których sam dowiedziałem się relatywnie niedawno i zupełnym przypadkiem. Umowa stoi?

      Kojot zatrzymał się, podał mi rękę.

      – Stoi.

      Uścisk dwóch niemalże całkowicie mechanicznych, sztucznych kończyn był więcej niż znamienny dla sytuacji.

      Wróciliśmy pod blok, Kojot dał ludziom ostateczny sygnał: zbieramy się, nic tu po nas. Eskortowane przez całą lokalną dzieciarnię aż do głównej ulicy grawiloty odleciały, migające błękitem lampy zniknęły pomiędzy blokami. Sąsiedzi bliżsi i dalsi rozeszli się po swoich mieszkaniach.

      Na miejscu został tylko cieć, twardo zamiatający rozsypane wszędzie szkło dowszczepianymi na barkach robokończynami.

      Wreszcie, dobrych kilka godzin po pierwszym podejściu, wdrapałem się na swoje piętro. Popatrzyłem na czarny, wypalony ślad, który został po wycieraczce. Na osmalony, podziurawiony sufit, w którym nadal tkwiło kilka ostrych niczym żyletki loftek. Na drzwi posiekane idealnie równym, węższym u dołu i rozszerzającym się ku górze wachlarzem.

      – Kusto, właź. No właź, mówię. – Popchnąłem kolanem kundla, potem sam władowałem się do środka, zamknąłem i zaryglowałem na wszystkie spusty.

      Technicy od Kojota stwierdzili, że ładunek raczej nie miał być śmiertelny. Czy urwałoby mi nogę? Niewykluczone. Zamieniło w kalekę? Tak, chociaż pewnie nie do końca życia. W każdym razie nie przy dzisiejszym poziomie medycyny.

      Poza tym, gdyby chcieli mnie zabić, to tamten typ w czerwonej czapce po prostu by mi strzelił w plecy. A to miało być ostrzeżenie: nie fikaj, typie, bo wiemy, gdzie mieszkasz.

      – Akułow – warknąłem pod nosem.

      Komunikator migał nieodebranymi połączeniami, ale nie miałem teraz siły oddzwaniać. Wyświetliłem tylko wiadomość od Kulasa: „Chudy, to grubszy temat. Wpadnij do mnie, pogadamy”. Tyle to już sam wiedziałem.

      Ech. Miałem nadzieję, że po tym, jak poszczułem FSB na ludzi braci Zarnickich, tamci dwaj się odczepią. Zresztą chwilowo wyszedłem z handlu nielegalną syntą – po pierwsze dlatego, że sam produkowałem teraz legalną; po drugie, po aresztowaniu Cesarza i tak nie miałem z kim handlować, bo Walera i Wołk raczej nie życzyli mi dobrze.

      No właśnie, Walera. Gdzie ona była podczas strzelaniny na Zaporze? Bo Wołk obok mnie, w pierwszej linii, a ona? Ktoś musiał przecież podkablować psiarni, że tam będziemy...

      Nieważne, a w każdym razie nie teraz.

      Byłem nieludzko zmęczony, niewyspany, obolały i głodny. Dzień już się zaczął, ja miałem do załatwienia kilka spraw, trzeba było niedługo pojechać na zakład, więc... więc po prostu walnąłem się na kanapę, przykryłem kocem i zasnąłem.

      Obudził mnie dzwonek komunikatora. Oczywiście dzwonił kto? No kto? Tak jest, Daniłow.

      – Towarzyszudowódco... – wymamrotałem, usiłując podnieść się do pionu.

      Oligarcha wyglądał na radosnego i świeżutkiego. Zresztą też bym tak wyglądał, leżąc sobie gołą dupą do góry na stole do masażu, z pochylającymi się nade mną dwiema młodziutkimi, skośnymi dziewczynami o dłoniach aż lśniących od oliwki.

      – He, he, pobudka, towarzyszu kapitanie! – zapiał Daniłow, mrużąc te swoje półburiackie, wąskie oczka. – Nie ma co spać, kolejny dzień czeka, żeby go zdobyć i powiesić na ścianie! Co to za lenistwo do południa?!

      – Skończyłem zmianę o czwartej... A jest...


Скачать книгу