Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski

Sybirpunk – tom 2 - Michał Gołkowski


Скачать книгу

      Wyciągnąłem z szuflady normalny, ręczny notatnik, na którym sobie to wszystko zapisywałem już wcześniej, i zacząłem mozolnie przepisywać, uzupełniać poszczególne dane. Miałem już cztery różne kolory, którymi notowałem konkretne rzeczy, i myślałem nad wprowadzeniem piątego.

      Podobnie jak Daniłow, uderzyło mnie nagle. On też wszystko robił ręcznie, i ludzi też sobie dobierał ręcznie.

      Może właśnie to było kluczem?

      A może nie, bo nadal miałem tam burdel, tylko że kolorowy.

      Tak się nie da, trzeba było wytoczyć ciężkie działa.

      – Wezwijcie dyrektorów do sali konferencyjnej – rzuciłem w interkom, tak jak podpatrzyłem to u kilku poważnych ludzi na odpowiedzialnych stanowiskach.

      Widoczna na hologramie sekretarka drgnęła, czym prędzej schowała do torebki elektroniczny przedłużacz do rzęs. Zdążyła się przyzwyczaić, że jak wlezę do swojej nory, to z niej nie wychodzę i nawet się nie odzywam.

      – Których, panie prezesie? – Uśmiechnęła się.

      – Wszystkich.

      W końcu jakoś ten zakład się musiał kręcić, zanim tu przyszedłem. Podobno sekretem zachowania ciągłości było właśnie nieruszanie kadry średniej, która doskonale wiedziała, co i jak trzeba robić... Może więc ja całkowicie niepotrzebnie próbowałem się w to mieszać?

      Kiedy wszedłem do sali konferencyjnej, już czekali – pół tuzina nienagannych, wyprasowanych, czyściutkich garniturków płci przeróżnej. Na pierwszy rzut oka było widać zawodowców.

      Nie no, przecież znałem się już z nimi. Widziałem parę razy, zamieniłem kilka słów. To nie było tak, że nie kojarzyłem, który był od czego.

      – Moi państwo. – Przywołałem na twarz uśmiech. – Zebraliśmy się tutaj, aby... abyście powiedzieli mi, co waszym zdaniem jest najbardziej potrzebne naszemu zakładowi. Co można zrobić inaczej, aby wszystkim nam było lepiej.

      Wymienili spojrzenia.

      – Panie prezesie, wszystko przedstawiłem w ostatnio przesłanym do pana dokumencie – odezwał się ten od zaopatrzenia, chyba Anatolij. – I jeśli czytał pan dokument, to tam...

      – Czytałem. Zatwierdzam. – Pokazałem na niego palcem.

      Zamrugał, wyraźnie zdumiony.

      – Wszystko?

      – Wszystko, co do punktu! To bardzo dobre, bardzo konstruktywne propozycje! – Podszedłem, poklepałem go po ramieniu. – Tak trzymać, tak trzymać. Przedstawcie mi prognozę na następny, eee, kwartał.

      – Prognoza była załączona do...

      – Zbyt szczegółowo. Tak bardziej ogólnie, tak... Obrazowo, o właśnie. Kto jeszcze?

      Nieśmiało podniósł rękę szef działu jakości.

      – Panie prezesie, są te rekomendacje, które omawialiśmy jeszcze... e... z poprzednim panem prezesem. Mówiłem już wtedy, że ich wdrożenie...

      – Wdrożyć. Wdrożyć każdą jedną, bezwarunkowo! – Pstryknąłem palcami. – Przecież chodzi nam o jakość, prawda? Jakość produktu naszym priorytetem!

      Pokiwali, zamruczeli z aprobatą.

      – Mówiliśmy o nowym systemie kamer... – nieśmiało odezwał się dyrektor służby bezpieczeństwa.

      – Kamery! – Klasnąłem w ręce. – Tak, kamery! I lepszy płot, bo ten od zaplecza, od strony torów, jest... ahem. Przejdziemy się, ja panu wskażę słabe punkty. Ale tak, tak! I sugeruję wzmocnienie korpusu ochrony fizycznej.

      Ośmielali się powoli, zaczynali coraz odważniej się odzywać, wychodzić z inicjatywą. Protokolant wstukiwał coraz to kolejne akapity, wszystko wyglądało naprawdę, naprawdę konstruktywnie.

      I tylko jeden z nich siedział cicho, coraz bardziej ponury i niezadowolony. Zdawało się, że z każdą propozycją zapadał się w sobie, mocniej zaciskał w ręku pisak.

      No trudno, nie każdy może być zadowolony, nie? Takie uroki demokracji.

      Wreszcie pokłady kreatywności wyczerpały się, dałem mojej kadrze rozkaz „spocznij” i nakazałem powrót do wykonywania zadań bojowych. Popędzili, jakby im ktoś skrzydeł dodał, niemalże nie dotykając ziemi...

      Smętny, zły milczek zebrał swoje rzeczy, złożył dwa wyświetlacze, zgasił wykresy hologramów. Rzucił mi tak bardzo pełne pogardy i nienawiści spojrzenie, że aż mnie dreszcz przeszedł, pokręcił głową i podreptał ku wyjściu.

      Odczekałem, aż zamkną się za nim drzwi, wyjrzałem do sekretariatu. Pstryknąłem palcami na siedzącą za biurkiem dziewczynę, której imienia nijak nie mogłem zapamiętać.

      – ...Hmhmihina, ktoś zostawił notatnik na stole. Kto ostatni wychodził?

      – Ojej, to pewnie Ignatij Denisowicz! – poderwała się sekretarka. – Pan prezes pozwoli, ja pobiegnę, dogonię!

      – Nie, nie trzeba. Sam mu odniosę, tylko... gdzie oni się mieszczą?

      – Finanse? A tutaj na naszym piętrze, zaraz za rogiem. Ja pójdę...

      – I tak już wychodzę. Do widzenia.

      – Do widzenia, panie prezesie.

      Udając, że chowam coś za pazuchą, minąłem ją i wyszedłem na korytarz. Spojrzałem we wskazanym kierunku.

      Finanse, no dobra. Przynajmniej to udało się ustalić bez wtopy. Czyli co? Zaproponowane ulepszenia pasowały wszystkim, tylko nie mojemu lokalnemu banksterowi... Ale chyba tym od pieniędzy to nic nigdy nie pasuje, więc w sumie nie było źle.

      Zadowolony z właściwie zarządzonego niedoszłego kryzysu, ruszyłem ku sprawom ważniejszym.

      Kulas odwrócił się w swoim mobilnym fotelu, wpychając do ust łyżkę pełną wysokoprzetworzonego syfu, dość skutecznie podszywającego się pod pożywne jedzenie.

      – Hamhhaj. – Pokazał ruchem podbródka na wolny od sprzętu i śmieci stołek pod ścianą.

      Przycupnąłem posłusznie, rozglądając się po zagraconym lokum. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie zmieniło przez ostatni miesiąc. No dobra, może przybyły ze dwie, trzy sztuki jakiegoś sprzętu i kilka holomonitorów, ale rotacja wysokotechnologicznego wyposażenia była u Kulasa na porządku dziennym. Poza tym zero zmian, nawet rozciągniętą koszulkę z logo gry sprzed kilku lat nosił tę samą.

      A przecież mógłby coś zmienić, poprawić, pomyślałem. Dobrze spożytkować niemały przecież bonus, który wypłaciłem mu po przejęciu z zakładu tego, co w księgowości figurowało jako „fundusz reprezentacyjny”.

      – Jak żyjesz, Kulas? – zapytałem, żeby jakoś zacząć rozmowę. Ten przełknął, odstawił plastikowy talerzyk i spojrzał na mnie krzywo.

      – Chujowo, dziękuję, że pytasz. Przy ostatnim płukaniu flaków pękł mi odcinek jelita, prawie wykitowałem na stole operacyjnym i teraz mam w sobie półtora metra plastikowej rurki, która uwiera mnie w płuca. Od środka, rozumiesz? Więc nie zadawaj głupich pytań, Chudy.

      Rzeczywiście wyglądał gorzej niż zazwyczaj. Blady jakiś taki, spocony. Z podkrążonymi oczami.

      – Kulas, proponowałem ci już. Przecież w tej chwili byśmy mogli ci kupić...

      – Nie pierdol głupot, Chudy. – Machnął ręką. – Czytałem o tym, konsultowałem się z ludźmi


Скачать книгу