Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski
się. Po chwili zegarek zawibrował, otworzyłem ostatnie powiadomienie: no tak, adres w samym centrum, nazwisko, imię, otczestwo, link do połączenia. Ech, trzeba będzie się ruszyć.
Siadłem na klopie, przejrzałem i posortowałem całą resztę połączeń oraz wiadomości. To z zakładu, to od szefa zaopatrzenia, to od Mykoły, to od Kulasa, znów z Baryszewa... Kilkanaście nieodebranych, bo zawczasu wyciszonych połączeń z sekretariatu.
Opa, a to było coś ciekawego. Krótkie, z oficjalnego adresu jednej z kancelarii prawnych, które pojawiały się u nas z pogróżkami, że komuś coś niby zabraliśmy. Wysłane dosłownie minutę po tym, jak pod moją wycieraczką pieprznął ładunek wybuchowy.
– „Pan Akułow przesyła pozdrowienia i zaprasza do stołu negocjacyjnego” – przeczytałem krótką wiadomość.
No dobra, czyli wszystko nabierało jasności. Firma, w której imieniu do nas pisano, bracia Zarniccy, cała reszta – wszystko wiązało się z tym nazwiskiem.
Pousuwałem jakiś spam, reklamy, zaproszenie na przegląd techniczny samochodu, mailing sklepów z erotyczną bielizną, oferty środków na potencję... Zasrane reklamy kontekstowe, wystarczy czegoś w Strumieniu raz poszukać i od razu czują słabość!
Myjąc zęby lewą ręką i goląc się prawą, wszedłem pod prysznic. Nadal czułem, jak coś się we mnie trzęsie w środku, w uszach miałem huk detonacji i rezonujący echem głos człowieka w czerwonej czapeczce.
Zamrugałem, odłożyłem maszynkę na półkę i wyplułem pastę. Wyłączyłem wodę.
– „Pan Akułow przesyła pozdrowienia” – powtórzyłem słowa posłańca spod klatki.
Ja znałem ten głos, teraz byłem więcej niż pewien. Może nie to, że głos nawet, ale sposób mówienia, pracy oddechem, nie wiem! Wydawał mi się znajomy, mimo że nie byłem w stanie umiejscowić go w czasie ani przestrzeni. Na pewno kojarzył się z czymś traumatycznym, z jakimś otarciem się o śmierć.
Takim jak wtedy, gdy mnie otruli w lobby Ojczyzny.
O cholera jasna. Tamten typ, co mi dolał coś do drinka, miał okulary. Ten był w przeciwsłonecznych. Jak gdyby czuł, że oczy są jedynym, co może go zdradzić. I ta czerwona czapka, żeby odciągnąć uwagę od twarzy.
Głos się nieco różnił tembrem i odcieniem, jak gdyby przepuszczony przez wbudowany w krtań modulator. Natomiast wzrost, budowa ciała, nawet ruchy – większość była ta sama.
Nie no, nie, nie. Niemożliwe.
No dobra, nie niemożliwe, ale na pewno mało prawdopodobne. Że niby co, ten sam człowiek? Przecież włosy, rysy twarzy, wiek się nie zgadzał! Nie można...
Saszka, halo, tu Ziemia, pomyślałem. Przypomnij sobie, staruszku, w którym roku żyjesz i co jest możliwe. Naprawdę posrani ludzie zmieniali płeć jak rękawiczki, odmładzali się i postarzali, robili sobie światłoczułe panele pod skórą... Co za problem, żeby zamontować sobie elektrycznie stymulowane obwody w twarzy, żeby modyfikować wygląd?
Niby możliwe. Głupie, obłąkane, ale w pełni możliwe. Tylko że co, wtedy wychodziłoby na to, że po raz drugi natykałem się na tego samego, ahem, wykonawcę?
No tak, to częściowo tłumaczyłoby tamten epizod – chcieli mnie stuknąć przez wzgląd na syntadrenalinę, a sprawa Valenty była jedynie pretekstem. Nie pasował tylko rozmach ani w jednym, ani w drugim przypadku – bo w porachunkach gangów wysyła się trzech ludzi z bronią, a nie płatnego zabójcę.
Dobra, chwilowo nieważne. Teraz miałem coś o wiele większego – bo trzeba było pojechać do ministerstwa, żeby wyrobić sobie paszport.
Zajechałem na pierwsze wolne miejsce na Oktiabrskiej, a pod Główny Zarząd MWD dla okręgu neosybirskiego podszedłem sobie już piechotą.
Masywny, idealnie geometryczny budynek obłożony czarnym szkłem robił mocno niepokojące wrażenie. „Mauzoleum” – tak nazywali go wszyscy i nie bez powodu: to właśnie stąd przesączał się na całą naszą prowincję wpływ odległego Moscow City, to tutaj rezydował cały aparat wykonawczy. Na każdym rogu wisiało po kilka kamer, wokoło unosiły się drony obserwacyjne... Przyjemniutkie miejsce, nie ma co.
Minąłem ustawiony przy wejściu głównym żelbetowo-kompozytowy bunkier z wąską szczeliną strzelnicy, odprowadzany czujnym okiem pełniących dwudziestoczterogodzinną wartę żołnierzy wszedłem przez obrotowe drzwi do środka.
– ...służba Federacji to służba Narodowi, Obywatelom i własnej rodzinie! Ministerstwo Spraw Wewnętrznych gwarantem spokoju, dobrobytu i stabilizacji w każdym okręgu! Złóż podanie już dziś, dołącz do nas...!
Zapętlony komunikat z głośników odbijał się echem od wyłożonych szczotkowaną stalą ścian. Potężny hologram ze złotym dwugłowym orłem na tle powiewającej trójkolorowej flagi wisiał centralnie pośrodku holu, na zamocowanych na każdej ścianie projektorach leciało ostatnie wystąpienie Prezydenta z napisami po rosyjsku i chińsku. Pod ścianami pyszniły się zatopione w cieniutkiej warstewce szkła wieńce i kwiaty, składane przez najwyższych stopniem ministrów i urzędników, odwiedzających naszą daleką prowincję.
Mauzoleum, bez przesady. Nie zdziwiłbym się, jakby mieli gdzieś tu sarkofag.
Podszedłem do kontuaru recepcji, spojrzałem na własne odbicie w pancernej, lustrzanej szybie. Gdzieś tam, po drugiej stronie, widać było ledwie dostrzegalny zarys sylwetki kogoś, kto pewnie miał obsługiwać petentów.
– Dzień dobry, ja do... e... – spojrzałem na komunikator – Nikiforowa Denisa Gienadiewicza.
– Denis Gienadiewicz nikogo nie przyjmuje. Byliście umówieni?
– Nie, ja... Proszę poczekać, ja zadzwonię może.
Odszedłem od okienka, wybrałem podany mi przez Daniłowa numer. Nie lubiłem tak przychodzić, nie wiedzieć nawet, do kogo ani po co...
– Halo – odezwał się z hologramu mocno nalany, podobny do starego buldoga jegomość pod krawatem.
– Denisie Gienadiewiczu, dzień dobry! Nazywam się Khudovec, Aleksander Khudovec. Miałem się z wami skontaktować, żeby...
– Ja was nie znam. Skąd macie ten numer w ogóle? – warknął Denis Gienadiewicz, robiąc ruch, jakby chciał się rozłączyć.
– Ja, ten, no... ja z polecenia pana Daniłowa?
Mój rozmówca w jednej chwili zmienił się, jakby ktoś pstryknął mu przełącznikiem w dupie: uśmiechnął się szeroko, pokiwał energicznie i machnął zapraszająco ręką.
– A, tak, tak! Czemu od razu tak nie mówicie, panie Aleksandrze? Chodźcie do mnie na górę!
– Wpuścić mnie nie chcą – pożaliłem się.
– Cooo?! Już ja im zaraz... Chwilę, już dzwonię!
Rozłączył się, ja znów podszedłem do recepcji. Po drugiej stronie akurat zadzwonił telefon, widoczna przez szybę postać sięgnęła ręką, włączyła holomonitor... Wstała gwałtownie.
– Tak jest, Denisie Gienadiewiczu! Już, natychmiast, w tej chwili... Niezwłocznie! Proszę, niech pan przechodzi. – To ostatnie było skierowane do mnie.
Metalowa bramka otworzyła się, przeszedłem przez korytarz detektora, potem jeszcze obniuchał mnie i obmacał cybernetyczny wykrywacz, pewnie zrobili mi prześwietlenie pod kątem ukrytej broni i niebezpiecznych wszczepów. W końcu dostałem przepustkę z kodem i adnotacją o sztucznej ręce, ochroniarz pokazał, żebym szedł dalej do windy.
Przyłożyłem