Chata za wsią. Józef Ignacy Kraszewski
alkierza, słuchała płacząc a nie śmiejąc odezwać się z jękiem; powtarzała tylko jak nieprzytomna:
– Oj dolaż moja, dola! o dola nieszczęśliwa!
O północku nadjechał ksiądz, a nadedniem stary Lepiuk w gorączce, nieprzytomny, z krzykiem i miotaniem się zmarł, cygańskiemi wyrazy niezrozumiałe jakieś nucąc pieśni, opowiadając dzieje i wiodąc rozmowy. Przytomnych dreszcz przebiegał, tak straszliwie męczył się w ostatniéj godzinie, nie znajdując w uściech słów innych, nad pierwsze wyrazy dzieciństwa… Może czuł, że się wydaje sam z pochodzeniem swojém i utajoną naturą, a nie mógł powstrzymać, bo własna mowa zdawała się go jątrzyć i w coraz większy szał wprawiać.
Nareszcie sił zabrakło na walkę, oczy stanęły słupem, usta okryła piana, oddech wyrwał się z piersi rozbitéj ciężki, głośny, przerażający. Lepiuk skonał.
Krzyk rozległ się w chacie natychmiast i płacz pobudził sąsiadów; Motruna jedna pozostała w alkierzu skulona i przybita do ściany, płacząc łzami bez jęku, jakby się jeszcze obawiała ojca, i powtarzając swoje: o dolaż moja, dola!
Ledwie ją bracia i bratowe potrafiły zagnać do pracy; bo w życiu wieśniaka i najsroższe cierpienie nie uwalnia od niéj: nie ma się kim wyręczyć. Bóg tak dał biednym, by zajęciem boleść osłodzić.
Tymczasem nędzna za wsią lepianka znowu się powoli podnosić zaczynała: stały już słupy, zarzucały się ścianki mizernemi kołkami, które glina pokryć miała, a krzywe uszaki oznaczały miejsce ciasnych drzwiczek i małego okienka. Tumry nadźwigawszy się drzewa, spokojniéj teraz na placu już się krzątał, pilnując swego dobra ostrożniéj. Trochę słomy rzuconéj na pochyło spartych żerdziach, zasłaniało go od deszczu i stanowiło tymczasowe jego schronienie. Wybiegał on czasami w jar pobliski, czatując tam na przechodzącą w pewnych godzinach Motrunę, ale od dni kilku widziéć jéj nie mógł; a że z ludźmi wiejskiemi oprócz wójta mało się spotykał, nie domyślał się ani choroby, ani śmierci Lepiuka, przypisując bojaźni ojca ostrożność Motruny.
Dnia jednego ku wieczorowi robił cygan około belki, gdy zdala słyszéć się dały śpiewy i płacze: postępujące drogą ku cmentarzowi. Niejeden pogrzeb tak przeszedł już mimo jego chaty; Tumry tylko w czasie obrzędu rzucać musiał pracę i z odkrytą głową stał sparty o ściankę swojéj kletki, szanując przypomnienie śmierci, wielkiéj Mutes-oro, którą i Romy nawykli z przestrachem spotykać.
Siekiera jego przestała ciosać; Tumry odstąpił kroków kilka, zamyślił się, ręce na piersi skrzyżował i oczy jego z zabobonną trwogą zwróciły się ku wąwozowi, po nad którym już poczynały powiewać wierzchołki różnobarwnych chorągwi, a między niemi proporzec czarny śmierci z trupiemi głowy i łzami. Orszak postępował powolnie i rozwijał się na drodze; szli bratczycy, diak, ksiądz, nareszcie dwa siwe woły wielkie, wolno stąpając ciągnęły prosty wóz na górę, a z nim białą trumnę wieśniaczą, na któréj bochenek chleba w szarym ręczniku spoczywał: ostatni chleb pożegnania!! Za wozem tuż ujrzał Tumry idących dwóch braci Motruny i ją samę zawodzącą boleśnie; serce na chwilę bić mu przestało, wlepił oczy, pobladł, domyślił się że mutes zabrała mu nieprzyjaciela. Dzikie dziécię włóczęgów nie uczuło ani politowania, ani żalu: uczucie jakieś radości i nasyconéj zemsty, pogańskie, poruszyło jego sercem; ale razem z niém przyszedł wstyd, i Tumry schował się za węgieł lepianki, by nie stać zwyciężonym na oczach. Motruna ani spojrzała na chatkę ukochanego, przed którą zastanowił się wóz żałobny, bo przez bramę cmentarzyka wjechać nie mógł, a trumnę wniesiono na barkach do przygotowanego wprzód dołu.
Przez cały ciąg smutnego obchodu cygan nie słyszał ani śpiewu, ani narzekania: tak silnie miotała nim nadzieja odrodzona doścignienia celu, pochwycenia Motruny… Stary nie żyje, powtarzał zadumany, stary nie żyje, bracia nie będą mi się przeciwiać, wójt mi dopomoże: ona moja! Bylem chaty dokończył, ona moją być musi!
Ani się spostrzegł, jak sucha ziemia zasypała zwłoki starego Lepiuka; zaskrzypiał wóz, rozeszli się ludzie, i znowu milczenie głuche, przerywane tylko krakaniem wron zbierających się na słotę, zaległo puste wzgórze. Niespokój pędził go do pracy: pochwycił siekierę i wybiegł z za węgła, rzucając okiem ku mogilnikowi. Nikogo już tam nie było, tylko naprzeciw wrót żółta świeża mogiła, a po drodze ślady świeżych kół i stóp ludzkich świadczyły o obrzędzie, który bez nich mógł się dla cygana snem wydawać.
Nie postrzegłszy nikogo już podnosił toporzysko, gdy go ktoś zcicha pozdrowił. Odwrócił się przerażony; wójt z twarzą zafrasowaną stał niedaleko na kiju oparty.
– A cóż tam Tumry? – odezwał się stary – pracujecie, pracujecie, ani myślicie spocząć?
– Póki sił, panie gospodarzu: „co się zaczęło potrzeba skończyć”, mówi cygańskie przysłowie i cygańska natura.
– A ot i my tu przyszli nie w porę z temi odwiedzinami – dodał Laszuk kiwając głową – i przyprowadziliśmy sąsiada, któremu nocką może niebardzo rad będziesz.
Cygan trochę się zmieszał, ale chciał udać, że nie wié kto umarł.
– A któżto zmarł? – spytał obojętnie.
– Nibyto nie wiecie – odparł wójt. – Toż Lepiuk, i bez czasu! Gryzł się, gryzł podobno Motruną, i nie wytrzymał.
Cygan milczał z głową spuszczoną.
– A taki – dorzucił Laszuk – i umierając swego nie darował, bo synom słyszę srogo przykazał, żeby Motruny za was nie dawali.
Tumry wzdrygnął się cały, podrzucił głową.
– Co mówicie? – zawołał – doprawdy?
– Najpewniéj: słyszałem od sąsiady, która słuchała z sieni, jak synów uczył przed śmiercią. No! a co myślicie teraz?
– Cóż? – rzekł powolnie młody chłopak – nie zląkłem się ojca, nie przelęknę i synów; co Bóg da, to da, a ja swoje robić muszę.
– Ej! porzucilibyście – odparł wójt. – Chatę sobie budujcie, kuźnię stawcie, ale gospodarskiéj córce dajcie taki pokój, bo bracia nie pozwolą, a i gromada za nimi: chybabyście ją gwałtem porwali.
– A któż gwałtem bierze żonę! – zawołał Tumry – to u was niewidziana rzecz: i gdzieżbym ją poprowadził? Nie mówmy lepiéj o tém, panie gospodarzu.
Wójt poczuł, że go nie przekonał i ramionami ruszył tylko w milczeniu.
– Tać wola twoja, nie gadajmy; nie chcecie dobréj rady, to jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz: co mnie do tego! Ot księżyc wschodzi, czas do domu! dobranoc!
– Dobranoc – odpowiedział cygan, i znowu wziął się do swojéj roboty.
Słońce już było zaszło, księżyc w pełni wypłynął powoli na niebo, ostatki wieczornych brzasków i światła nocnego mieszając się z sobą, stanowiły zmrok przejrzysty, a Tumry z nadchodzącą nocą nie przerwał ciesiełki. Praca była mu potrzebą bo myśléć nie dawała, płakać i trapić się; i spoczywać téż nie mógł obok téj świeżéj, żółciejącéj mogiły, którą oczy jego spotykały wszędzie, która mu się mnożyła w około i w tysiącznych przedstawiała kształtach.
Całą tę noc pierwszą spędził zapalczywie rąbiąc co napadł, przy świetle pełni na czystém niebie, co chwila się wstrząsając za każdym wierzby niedalekiéj szelestem: bo szmer ten, śmiechem mu się zmarłego wydawał i zimny dreszcz przelatywał mu po plecach, gdy myśl podbudzona szałem uczucia, wywołała Lepiuka z mogiły, a z nim tysiąc nieboszczyków wstających na pomoc.
Nawet cisza nocy, wśród któréj każde uderzenie jego siekiery