Chata za wsią. Józef Ignacy Kraszewski
że ich musi połączyć.
Pani Adamowa, która już wówczas dla odżywienia męża podróżą, a raczéj dla zobaczenia Francyi i ukochanego Paryża, wybierała się za granicę, nie patrząc na to, że chata cygana nie była ukończoną, że świeżo zmarł był ojciec Motruny, zaprzątniętą była z właściwą sobie żywością połączeniem kochanków.
Jak tylko doktór uspokoił ją o zdrowiu Tumry i zapewnił, że żyć będzie, rozkazała natychmiast przywołać do dworu braci Motruny. Przyszli oni smutni, zafrasowani, nie wiedząc co począć, poniekąd domyślając się o co chodziło, bo cała już wieś wiedziała, że cygana do dworu przeniesiono, i że nim się sama pani opiekowała. A że do traktowania z nimi nie czuła się zdolną pani Adamowa, ani pan Adam: wysłano ku nim totumfackiego, przybyłego do Stawiska jakoś niedługo po pobraniu się nowożeńców, kapitana Harasymowicza.
Słówko o panu kapitanie nie zawadzi. Byłto ranny w kampani któréjś przeciwko Turkom, mężczyzna w sile wielu jeszcze: zdrów, olbrzymiego wzrostu i pięknéj postawy. Mały mająteczek jaki posiadał w sąsiedztwie, złożony z dwóch chat tylko, puszczał dzierżawą, a sam przebywał to tu, to owdzie, włócząc się od komina do komina, z jednemi polując, z drugiemi grając w karty, z innemi pijąc i hulając ochoczo. Byłto natus sekundant do wszystkich pojedynków, pretendent do każdéj młodéj wdowy, i gość przy wszystkich imieninach: jedném słowem rodzaj pasożyta, któremu choć niewielkie mienie własne dawało trochę niezawisłości i dozwalało głowę podnosić do góry.
Oprócz tych zajęć, kapitan handlował chartami, strzelbami i wszystkiém, co miał; a miał zawsze ładne rzeczy, jak gdyby umyślnie dla facyendy. On i pani Le Roux znali się od lat kilku, a złośliwi ludzie nawet mówili, że w bardzo czułych byli stosunkach; to pewna, że zaraz po przeniesieniu się pani Adamowéj do Stawisk i on się zjawił, zajął kwaterę w oficynie, rozgospodarował się, charty sprowadził i zdawało się, jakby tu miał zamieszkać. Pan Adam mówił nawet o powierzeniu mu majątku na czas podróży za granicę. Niedołężność pana Adama, który rad się każdym wyręczał, dała pole kapitanowi schwycenia rządów majątku, dworu i opanowania Stawiska. Zręczny przytém umysł, charakter silny i przewaga, jaką mu otrzymać było łatwo nad gospodarzem, co dzień mocniéj go na tém stanowisku ubezpieczały.
Z panią porozumiewali się jedném wejrzeniem i, jak służba mawiała, znali się jak łyse koty; a we dworze tak osiodłali znużonego pana Adama, że wydawał się we własnym domu rezydentem na łasce. Pieszczono go za to i pochlebiano mu co wlazło, a właziło co chcieli.
Kapitan miał wysokie rozumienie o swych zdolnościach, urodzie, zręczności i w ogóle o przymiotach, któremi go obdarzyła natura: nic mu się nie wydawało trudném. Wyszedł też do Lepiuków z miną gromowładcy, z cybuchem, którego jeden koniec krył się pod wąsem, a drugi wlókł prawie po ziemi, w bok ręką się wziąwszy, pewien, że rzeknie słowo i przekona ich.
– No! – rzekł siadając na ławce w ganku naprzeciw dwóch chłopaków – wiécież czego was zawołano do dworu?
– Nie! Jaśnie Panie! – nisko się kłaniając, odpowiedzieli chłopcy.
– A zatém – dodał kapitan uśmiechając się – chcecie żebym wam powiedział o co chodzi. Słuchajcież.
– Słuchamy! – szepnęli podnosząc głowy chłopi.
– Pani i pan chcą, żebyście waszę siostrę Motrunę dali za tego cygana, który tu na kowalstwie osiada; to ich wola i tak być musi.
Lepiuki spojrzeli po sobie i zamilkli; starszy wystąpił po chwili z nowym pokłonem aż do ziemi i odezwał się, dusząc czapkę:
– Toćby my to Jaśnie Panie nie sprzeciwiali się temu, kiedy taka wola państwa, ale jest przeszkoda wielka.
– Jaka? co za przeszkoda? – ofuknął kapitan.
– A cóż poradzić z nieboszczykiem, który tego nie chciał i zaklął nas, żebyśmy Motruny za tego włóczęgę nie dawali. Słowo ojcowskie, słowo boże; synowi słuchać, nie rozbierać.
Kapitan, który moralność pospolitą zawsze uważał za doskonałą rzecz dla gminu, ale nieobowiązującą dla siebie, uśmiechnął się wzgardliwie.
– Co tam ojciec! – rzekł machając ręką. – Ojciec umarł, a wy róbcie co wam każą.
– Kiedyż myśmy się ojcu obiecali – odparł Lepiuk.
– Jakżeście mogli obiecywać, co nie w mocy waszéj dotrzymać? – zawołał głośniéj kapitan. – Dziewczyna tego chce, dwór pozwala i rozkazuje, cóż wy możecie przeciwko temu?
– Motruna nie może tego chciéć, kiedy wie, że ojciec nie pozwolił – przerwał młodszy Lepiuk.
– Cicho!! – wrzasnął kapitan, stukając fajką z energicznym gestem – nie wdawaj się w rozprawy. Słyszycie rozkaz, słuchać i po wszystkiém; tak pan chce, tak być musi.
Bracia jakby naradzając się, spojrzeli na siebie, trochę przestraszeni zapalczywością pana Harasymowicza.
– Ale Jaśnie panie… ośmielił się starszy.
– Tu nie ma ale – przerwał wąsacz – nic, nic, posłuszeństwo i po wszystkiém. Dacie Motrunie co się należy, wyprawicie wesele…
Lepiuk młodszy podniósł głowę, jakoś zadraśnięty rozkazem zbyt absolutnym kapitana, rumieniec wybił mu się na twarz, ręka zadrżała.
– Kiedy taka wola panów, a my przeciw temu nic nie możemy, to cóż gadać? Ale dla nas święta wola ojca, który umiérając mówił, że jeśli Motruna pójdzie za cygana, on się jéj wypiera za córkę, a my za siostrę. Niech państwo robią co chcą, ale wesela nie sprawim i z chaty nic nie damy, choćby nas nie wiem jak karać miano.
To rzekłszy, umilkł Lepiuk zagryzłszy wargi, a kapitan hardością niespodziewaną uniesiony, aż podskoczył z ławy.
– Co ty śmiész mówić! – zakrzyczał – łajdaku jakiś! Będziesz się ty woli pańskiéj sprzeciwiał! A wiész ty czém to pachnie!?
Lepiuk ani drgnął, ani się ruszył, ani okazał zmieszanym, tylko zimne oczy zwrócił na kapitana i stał milczący; ale widać było w nich tak silną wolę, tak nieprzełamany upór, że Harasymowicz uczuł się zbitym i nie wiedząc co począć, zabełkotał tylko jeszcze:
– Ruszajcie, a com mówił, to się zrobić musi; z tobą zaś będzie inny porachunek – dodał grożąc Lepiukowi. – Idźcie precz!
Bracia skłonili się i poszli, a kapitan ochłonąwszy nieco, wszakże nie swój trochę, wcisnął się powoli do salonu.
Naprzeciw niego wybiegła z iskrzącemi ciekawością oczyma pani Adamowa.
– A co kochany kapitanie? – spytała wdzięcząc się.
– Nic, chłopi jak zwykle chłopi: trochę się upierają, ale musi się tak zrobić jak chcecie.
– Mówisz że się opierają?
– At! plotą, że ojciec umierający zakazał im dawać tę dziewczynę za cygana, że się jéj wyprą: głupstwa plotą. My zrobimy jak pani każesz…
– Jakto! mówisz że się nie godzą?
– Ale któżby ich pytał!
– Są więc z ich strony przeszkody?
– Dzieciństwo! wola twoja, pani, jest tu wszechwładną.
– Ale ja nie chcę jéj nadużywać, wolę środki łagodności!
Kapitan ruszył ramionami.
– Co tam środki łagodności! U nas jest jeden tylko środek powszechny na wszystko: – kij; ten działa lepiéj