Chata za wsią. Józef Ignacy Kraszewski

Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
Francuzka tupiąc nogami; – zawróć tych ludzi i staraj się ich ująć łagodnością, datkiem, pieniędzmi, czém chcesz, ależ przecież nie kijem!

      – Ale zmiłuj się pani, tego się nie podejmuję – oburzył się rezydent. – Dziś ich zawracać, a toby dopiéro nosa do góry zadarli! Jutro się pomówi z niemi, bądź pani spokojną.

      Tak się w pokoju skończyła rozmowa nadejściem pana Adama, który ziewając wsunął się przez przeczucie godziny herbaty. My przenieśmy się na wieś, z powracającemi Lepiukami.

      Koło karczmy oczekiwało na nich kilku poważniejszych z gromady, wiedzących już, że ich zawezwano do dworu, a ciekawych jak tu sobie państwo postąpią. Usposobienie ludzi jakkolwiek cyganowi niezbyt w początku nieprzychylnych, skłaniało ich ku Lepiukom raczej; przeczuwali bowiem, że przeciw nim będzie dwór, i oburzali się na to wtrącanie się w domowe ich sprawy. Ztąd i cygan będący przyczyną wdania się panów, coraz im bardziéj obmierzał; nie mieli z niego posługi żadnéj dotąd, a tu im zagrażało, że się z nimi bracić będzie, co dla wszystkich niemiłém było. Nim Lepiuki powrócili ze dworu, w kupce oczekujących już żwawo rozprawiano o tém małżeństwie i jego skutkach.

      – Co to – mówił Skorobohaty, poprawiając pasa i podskakując jak miał zwyczaj na jednéj nodze – co to? lada przybłęda, wołokita będzie nam zpod nosa brał gospodarskie córki i na naszéj ojcowiźnie osiadał. Tego u nas nie bywało! Co tu panu do tego, co my robimy z naszemi dziećmi: albo to nie krew nasza, o którą tylko Pan Bóg spytać może?

      – A to prawda – ciszéj dodał tchórzliwszy Symiacha – ale nie gadajciebo tak głośno! jeszcze kto posłyszy! Cyt! cyt! A ot i Lepiuki: choćmy z nimi do ich chaty, bo tu przed karczmą niezdrowo; zaraz dworaki doniosą, że już się wieś buntuje, i biéda będzie.

      Skorobohaty ruszył tylko ramionami, ale przyjąwszy radę, posunął się ku chacie Lepiuków, do któréj i oni ze spuszczonemi głowy powolnie zmierzali.

      – A co? – zapytał ciekawie – czy taki o Motrunę?

      Bracia radzi zasięgnąć od doświadczeńszego zdania, opowiedzieli mu całą swą rozmowę z kapitanem i ostatni wyrok jego. Starszy powtórzył, co mu trochę uniósłszy się zwiastował.

      – Dobrześ powiedział, chłopcze – począł Skorobohaty – tak się i należało, i tak róbcie; dwór się pomiarkuje, ta chrancuzka się zlęknie, a kapitan… oj! oj! sławny buben za horami!! Alboż to pan! nic z tego nie będzie…

      – No! a jak się uprą! – rzekł młodszy Lepiuk.

      – To niech ją wydają do trzysta diabłów – gorąco podchwycił stary – niech ją sobie wydają za kogo chcą; a jeśli cygan ją weźmie, cała wioska wyprze się i jéj i cygana, nikt do nich słowa nie przemówi, nikt im ręki nie poda, nikt ich znać nie zechce. Ot! co będzie…

      Spojrzał Skorobohaty po gromadzie, wszyscy widocznie poklaskiwali mu i potakiwali.

      – Tak! tak! niechaj siedzą w chacie pod mogiłkami, a do wsi się nie pokazują nawet, bo ich psami wyszczujemy!

      – Psubrat cygan – podchwycił drugi – będzie sobie dziéwki u nas wybierał! ho! ho!

      Stanęło więc na tém, że bracia mocniéj jeszcze w oporze swoim podtrzymani przez gromadę, zaprzysięgli siostry nie dać po dobréj woli i wrócili do chaty nic nie mówiąc Motrunie, ale chmurni jak noc.

      Ona przeczuła co się tam działo na wsi: widziała jak szli do dworu, dostrzegła narady ze Skorobohatym, domyśliła się co za wyrok padł na nią; ale udawać musiała, że o niczém nie wié, że się tém ani zajmuje. Jako na najmłodszą, spadły na nią najcięższe domowe posługi; bratowe gromiły ją nieustannie: milczała i płakała. Ciężko nawet było teraz wyrwać się do dworu dla widzenia się z cyganem, bo jéj nie spuszczano z oka, a gdy przyszło na pańszczyznę, posyłano inną, żeby nie miała zręczności zajrzéć na folwark.

      Nazajutrz wieczorem znowu posłano po Lepiuków obu, a kapitan z instrukcyą nową wyszedł ku nim prawie uśmiechnięty.

      – No! – rzekł – musieliście się namyśléć od wczora; nie ma co wody warzyć. Motruna musi pójść za cygana, a zatém przygotujcie jéj uczciwe weselisko…

      Lepiuk się pokłonił do ziemi, gdyż wieśniak wołyński kłania się nawet gdy słuchać nie chce, z nałogu.

      – Niech sobie państwo robią co chcą – odezwał się z pokorą i jakąś rezygnacyą zastanawiającą – my ani wesela nie sprawim, ani możemy na to się zgodzić co ojciec zakazał; to już ja panu wczoraj mówiłem.

      Kapitan spojrzał w oczy młodemu chłopcu i zdziwił się, spotkawszy toż samo wejrzenie zimne na pozór, ale niewypowiedzianie potężne, które go wczoraj tak zastanowiło. Czytał w niém bezwładny opór człowieka: który już przygotował się na wszystko i czeka co z nim uczynią, nie myśląc się dać pożyć na groźbie, ani prośbie, ani boleści. Nie ofuknął się tą razą pan Harasymowicz, ale rozśmiał, choć go to niepospolicie podrażniło.

      – Gdyby to moja była sprawa – odezwał się powoli – wiedziałbym jak począć. Wasi państwo aż nazbyt są dobrzy i łagodni; nie chcą was siłować wola ich!! Powiem wam więc od państwa, że pani bierze na siebie i koszt wesela i posag Motruny i jeszcze obiecuje wam wasze posłuszeństwo wynagrodzić, ale żąda, żebyście tak zrobili, jak ona każe.

      Lepiuk schylił się znowu do ziemi.

      – Bardzo dziękujemy państwu – odezwał się nieporuszony – ale kiedy taka była wola ojca!

      Kapitan już się zżymał, świerzbiał mu cybuch w ręku.

      – No! pani wam daje parę wołów, byleście tak zrobili, jak się jéj podoba… Słyszycie!!

      Lepiukowie spojrzeli po sobie, starszy się zgiął, westchnął i rzekł:

      – Cóż my poradzim, kiedy ojciec tego nie chciał!

      – A cóż u sto tysięcy diabłów – krzyknął kapitan – więc i to odrzucacie?

      – Wola pańska i Boska! – westchnął starszy.

      Napróżno kapitan prosił jeszcze, fukał, groził, gniewał się, ofiarował pieniądze: nic nie pomogło. Lepiukowie zostali przy swojém i odeszli przygotowani do zniesienia co los nada.

      Gromada jednogłośnie oświadczyła się za nimi, i trudno wyrazić jakie uczucie pobudził w niéj, ten tak mało napozór znaczący wypadek. Im silniéj nalegał dwór, tém uporniéj obstawali przy swojém bracia, a cała ta sprawa wywołała w Stawisku niechęć ku panom i gorszą jeszcze nienawiść dla cygana.

      Nareszcie pani Adamowa przekonana, że inaczéj jak siłą nie zwycięży, rozkazała Motrunę zabrać do dworu, posłała na zapowiedzi i wbrew woli wszystkich, zajęła się weselem, przyspieszając je z powodu wyjazdu za granicę, który natychmiast miał nastąpić.

      Smutnężto zaprawdę było to wesele! Napróżno zastawiano wódkę, piwo i sute przyjęcie: nikt ze wsi nie przyszedł, bracia ani się pokazali, żadna dziewczyna nie chciała być druchną, żaden parobek swatem i marszałkiem; wszystkich urzędników wesela musiano wybrać z ludzi obcych i dworskich. Upor zacięty gromady był nie do pokonania.

      Nikt prócz państwa nie pobłogosławił biédnéj dziewczynie; płatka nie dano jéj z chaty ojcowskiéj, bracia pochowali się, żeby się z nią nie spotkać. Widząc to Tumry i przeczuwając jakie ich czeka życie, chciał uciec i wyrzec się swego szczęścia; ale łzy Motruny, bojaźń wystawienia ją na późniejszą zemstę rodziny, sama w ostatku miłość, przemogły.

      Dziewiczy wieczór zszedł bez pieśni prawie, korowaj upieczono we dworze bez tych obrzędów, jakie towarzyszą zwykle mieszaniu i przygotowywaniu symbolicznego placka; w cerkwi pustka, w siole


Скачать книгу