Trzej muszkieterowie. Александр Дюма
ulicy, wprost okien pańskich, we framudze tamtych drzwi… mężczyzna w płaszczu.
– To on!… – zawołali razem d’Artagnan i mieszczanin, poznając jednocześnie człowieka, o którego chodziło obydwom.
– O teraz mi już nie ujdzie!… – krzyknął d’Artagnan, chwytając szpadę.
I dobywszy ją z pochwy, wybiegł z mieszkania.
Na schodach spotkał Athosa i Porthosa, idących go odwiedzić; przemknął pomiędzy nimi jak strzała.
– Człowiek z Meung!… – rzekł d’Artagnan i zniknął.
D’Artagnan opowiadał niejednokrotnie przyjaciołom zajście z nieznajomym, jako też i zjawienie się pięknej podróżnej, której człowiek ten tak ważne zadanie powierzył.
Zdaniem Athosa, d’Artagnan list ów mógł był zgubić w zamieszaniu. Według niego, szlachcic, jak go opisał d’Artagnan, nie mógł być zdolny do popełnienia podłości takiej, jak kradzież listu. Porthos zaś widział w tem jedynie schadzkę miłosną wyznaczoną przez damę kawalerowi, lub też na odwrót, schadzkę, którą zakłóciła obecność d’Artagnana i żółtego konika.
Aramis utrzymywał znowu, że skoro wypadki takie osłonięte są tajemnicą, byłoby najlepiej ich nie zgłębiać.
Zrozumieli zatem z kilku słów d’Artagnana, o co mu chodziło, a ponieważ byli przekonani, że, czy dopędzi nieznajomego, czy też go z oczu straci, ostatecznie powróci do siebie, szli więc dalej. Gdy weszli do pokoju d’Artagnana, nie zastali nikogo. Właściciel, lękając się następstw spotkania pomiędzy młodzieńcem a nieznajomym, osądził za właściwe i za najbezpieczniejsze umknąć do swego mieszkania.
Rozdział IX. D’Artagnan działa
Jak przewidziano, d’Artagnan po upływie pół godziny powrócił. I tym razem nieznajomy wymknął mu się jeszcze, zniknąwszy, jak zaczarowany.
Młodzieniec przebiegł sąsiednie ulice ze szpadą w ręce, lecz nie spotkał nawet nikogo podobnego do tego, którego szukał, i powrócił wreszcie tam, skąd zacząć był winien. Zastukał do drzwi, o które nieznajomy stał oparty, nadaremnie jednak uderzał w nie młotkiem, nikt nie odpowiedział, a sąsiedzi, zwabieni hałasem, wybiegłszy przed dom lub nosy do szyb przykleiwszy, zapewniali go, że ten dom, zamknięty na wszystkie strony, był zupełnie pusty przeszło od pół roku.
W czasie poszukiwań d’Artagnana, Aramis za towarzyszami podążył do mieszkania młodzieńca, tak, iż tenże, wróciwszy do siebie, zastał grono muszkieterskie w całym komplecie.
– No i cóż?… – zapytali razem trzej muszkieterowie, ujrzawszy d’Artagnana ze spoconem i gniewnie wzburzonem obliczem.
– A!… – krzyknął, rzucając szpadę na łóżko – ten człowiek jest chyba djabłem wcielonym, zniknął mi, jak cień, jak duch, jak widmo.
– Ty wierzysz w duchy? – zagadnął Athos Porthosa.
– Ja w to tylko wierzę, co widzę, a skoro nigdy nie widziałem duchów, nie wierzę w nie.
– Biblja – odezwał się Aramis – każe nam wierzyć w duchy; cień Samuela ukazał się Saulowi, i jest to jeden z artykułów wiary, przykro byłoby mi, gdybyś go podawał w wątpliwość, Porthosie.
– W każdym razie człowiek ten czy djabeł, ciało czy cień, złudzenie czy rzeczywistość, człowiek ten urodził się na moje utrapienie, bo przez tę jego ucieczkę ominęła nas pyszna gratka, panowie, gratka, z której zyskałoby się sto, a może i więcej pistolów.
– W jaki sposób?… – zapytali razem Porthos i Aramis.
Athos zaś, nie sprzeniewierzając się milczeniu, zadowolił się spojrzeniem.
– Planchet – krzyknął d’Artagnan na sługę, który wyścibił głowę przez drzwi uchylone dla przysłuchania się rozmowie – idź do mojego gospodarza, pana Bonacieux i powiedz mu, aby nam przysłał pół tuzina butelek wina Beaugency, które nad wszystkie inne przekładam.
– Cóż to, masz otwarty kredyt u swego gospodarza? – zapytał Prothos.
– Tak – odparł d’Artagnan – od dzisiaj i, bądźcie spokojni, jeżeli wino będzie nietęgie, poślemy do niego po inne.
– Trzeba używać, a nie nadużywać – sentencjonalnie odezwał się Aramis.
– Zawsze mówiłem, że d’Artagnan to najtęższa głowa z nas wszystkich – rzekł Athos i, wygłosiwszy tę opinję, na którą d’Artagnan odpowiedział ukłonem, pogrążył się natychmiast w zwykłem milczeniu.
– Ale koniec końców, radzibyśmy wiedzieć, co to takiego? – zapytał Porthos.
– Tak – dodał Aramis – powiedz nam, przyjacielu drogi, jeżeli tylko nie zaplątana jest w to cześć jakiej damy, bo w takim razie lepiej by było, ażebyś zamilczał o wszystkiem.
– Bądźcie spokojni – odparł d’Artagnan – nie ucierpi na tem niczyj honor, ani cześć. – I opowiedział dosłownie przyjaciołom, co zaszło pomiędzy nim, a gospodarzem, i że człowiek, który porwał żonę godnego właściciela domu, jest tym samym, z którym i on miał na pieńku.
– Niezła sprawa – rzekł Athos, ze znawstwem próbując wina i skinieniem głowy dając poznać, że mu smakuje – można będzie wyciągnąć z poczciwca pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistolów. A teraz, przekonać by się należało, czy dla takiej sumki warto narażać cztery głowy.
– Ależ zastanów się – zawołał d’Artagnan – tu chodzi o kobietę, o kobietę porwaną, której bez wątpienia grożą, torturują zapewne, za to jedynie, że wierną jest swej pani!
– Strzeż się, d’Artagnan, ostrożnie! – odezwał się Aramis – mojem zdaniem, zanadto bierzesz do serca los pani Bonacieux. Kobieta stworzona została na zgubę naszą, ona jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
Na tę sentencję Aramisa Athos ściągnął brwi i przygryzł wargi.
– Nie o panią Bonacieux ja się troszczę – zawołał d’Artagnan – ale o królową, zaniedbaną przez króla, prześladowaną przez kardynała, która widzi, jak jedna po drugiej spadają głowy tych, którzy jej sprzyjają.
– A czemu kocha tych, których my najbardziej w świecie nienawidzimy?… Hiszpanów i Anglików?
– Hiszpanja jest jej ojczyzną – odrzekł d’Artagnan – rzecz prosta, że kocha Hiszpanów, jako dzieci jednej z nią ziemi. Co do drugiego zarzutu, jaki jej robicie, słyszałem, że ona kocha nie Anglików, tylko jednego Anglika.
– E!… na honor – wtrącił Athos – trzeba przyznać, że ten Anglik godzien jest kochania. Wspanialszej od jego postawy nie widziałem nigdy.
– Dodajmy, że ubiera się, jak nikt dotąd – podchwycił Porthos. – Byłem w Luwrze, gdy perły rozrzucał i, dalipan, podniosłem dwie z nich, które, rozumie się, sprzedałem po dziesięć pistolów. Ty, Aramisie, znasz go?
– Tak dobrze, jak i wy, panowie; byłem bowiem jednym z tych, którzy przytrzymali go w ogrodzie w Amiens, gdzie wprowadził mnie pan de Putange, koniuszy królowej. Byłem wówczas w seminarjum, i zdarzenie to, ze względu na króla, wydało mi się okrutne.
– Co nie przeszkodziłoby mi jednak – odezwał się d’Artagnan – gdybym wiedział, gdzie się znajduje książę de Buckingham, wziąć go za rękę i zaprowadzić do królowej, choćby tylko dlatego, ażeby kardynała doprowadzić do wściekłości; bo, panowie, naszym niezaprzeczonym, jedynym, wiekuistym nieprzyjacielem, jest tylko