Trzej muszkieterowie. Александр Дюма
o których mówimy, a może nawet i z obecnością pana de Buckingham w Paryżu.
– Nasz gaskończyk pełen jest pomysłów – rzekł z uwielbieniem Porthos.
– Bardzo go lubię słuchać – rzekł Athos.
– Panowie!… – zaczął Aramis – słuchajcie!…
– Słuchajmy, co powie!… – odezwali się trzej przyjaciele.
– Byłem wczoraj u pewnego uczonego doktora teologji, u którego zasięgam niekiedy rad co do moich studjów…
Athos uśmiechnął się.
– Mieszka on w pustej dzielnicy – ciągnął dalej Aramis – jego upodobania, powołanie, wymagają tego. Otóż w chwili, gdy wychodziłem od niego…
Tutaj Aramis zaciął się.
– Cóż dalej? – zapytali słuchacze – w chwili, gdy wychodziłeś od niego…
Widocznie Aramis czynił wysiłek, jak człowiek, który, zapędziwszy się w kłamstwie, naraz widzi nieprzewidzianą przeszkodę; lecz oczy trzech towarzyszów były w nim utkwione, słuch wytężony, cofać się już nie mógł.
– Doktór ten ma siostrzenicę – ciągnął dalej Aramis.
– A! siostrzenicę!… – przerwał mu Porthos.
– Osobę wielce czcigodną – rzekł Aramis.
Trzej przyjaciele wybuchnęli śmiechem.
– Jeżeli śmiać się będziecie, lub wątpić, nie dowiecie się niczego.
– Jesteśmy pełni wiary, jak wyznawcy Mahometa i niemi, jak groby – rzekł Athos.
– Wracam zatem do rzeczy – począł Aramis. – Siostrzenica ta czasami odwiedza wuja; otóż, wczoraj, przypadkiem, znalazła się tam jednocześnie ze mną, byłem więc zmuszony odprowadzić ją do karety.
– A! siostrzenica doktora ma karetę? – przerwał mu Porthos, którego jedną z licznych wad była ogromna niepowściągliwość języka – to piękna znajomość, przyjacielu.
– Porthosie – odparł Aramis – nieraz już zwracałem twoją uwagę, że brak ci zupełnie dyskrecji, i to ci szkodzi u kobiet.
– Panowie, panowie – zawołał d’Artagnan, który sprawę tę uważał za coraz ważniejszą – rzecz to nie bez znaczenia i prosiłbym w żarty jej nie obracać. Kończ, Aramisie, kończ.
– Naraz, mężczyzna wysoki, brunet, gładkiego obejścia… wiesz co? zupełnie w rodzaju twojego, d’Artagnanie.
– Może to ten sam… – rzekł d’Artagnan.
– Prawdopodobnie… – kończył Aramis – zbliżył się do mnie, a za nim szło kilku ludzi, i głosem uprzejmym odezwał się: —„Mości książę, i pani także…” – dodał zwracając się do damy, którą prowadziłem pod rękę…
– Do siostrzenicy doktora?
– Cicho bądź, Porthosie! – odezwał się Athos – nieznośny jesteś.
–„Raczcie wsiąść do tej karety, bez oporu i najmniejszego hałasu.”
– Wziął cię za Buckinghama! – wykrzyknął d’Artagnan.
– Tak sądzę – odrzekł Aramis.
– A tę damę? – zapytał Prothos.
– Wziął ją za królową! – podchwycił d’Artagnan.
– Nie inaczej – odparł Aramis.
– To djabeł z tego gaskończyka! – zawołał Athos nic nie ujdzie jego uwadze.
– To fakt – wtrącił Porthos – że Aramis ma postawę i ułożenie pięknego księcia; lecz zdaje mi się, że ubiór muszkieterski…
– Miałem na sobie płaszcz szeroki – rzekł Aramis.
– W lipcu, do djabła! – zauważył Porthos – czy doktór nie obawia się przypadkiem, abyś nie był poznany?
– To jeszcze rozumiem – rzekł Athos – że szpieg mógłby się złudzić postawą, lecz twarz…
– Miałem wielki kapelusz – rzekł Aramis.
– Boże wielki! – wykrzyknął Porthos – co tu ostrożności dla studjowania teologji!…
– Panowie, panowie – odezwał się d’Artagnan – nie traćmy czasu na drobnostki; rozbiegnijmy się na wszystkie strony i szukajmy żony gospodarza, w tem jest klucz całej intrygi.
– Przecież to kobieta pochodzenia tak niskiego, d’Artagnanie? – odezwał się Porthos, wykrzywiając wzgardliwie usta.
– To chrześniaczka de La Porta, zaufanego sługi królowej, wszak mówiłem wam o tem, panowie? Wreszcie, może to jest przezorność Jej Wysokości, że w tym razie szuka pomocy niżej. Głowy, sterczące wysoko, są bardzo widoczne, a kardynał ma dobre oczy.
– A zatem! – odezwał się Porthos – najpierw potarguj się ze swym gospodarzem, a targuj się dobrze.
– To niepotrzebne – odparł d’Artagnan – sądzę bowiem, że jeżeli nam zapłaci, to bardzo dobrze będziemy wynagrodzeni.
W tejże chwili odgłos szybkich kroków rozległ się na schodach, drzwi otworzyły się z trzaskiem i nieszczęsny kramarz wpadł do pokoju, gdzie odbywała się narada.
– Panowie! – krzyknął – ratujcie, na imię Boskie!… ratujcie mnie!… czterech ludzi przyszło i chcą mnie uwięzić, ratujcie mnie, ratujcie!…
Porthos i Aramis zerwali się z miejsca.
– Chwilkę, panowie – zawołał d’Artagnan, dając im znak, aby schowali szpady, na pół już wydobyte z pochew – chwilkę, potrzeba tutaj nie odwagi, lecz roztropności.
– O! – zawołał Porthos – nie pozwolimy!…
– Pozwólcie działać d’Artagnanowi – rzekł Athos – raz jeszcze powtarzam, że to najtęższa z nas wszystkich głowa. Ja obowiązuję się słuchać go we wszystkiem. Rób, jak chcesz, d’Artagnanie.
Czterech ludzi ze straży policyjnej ukazało się we drzwiach pokoju, ale na widok trzech muszkieterów ze szpadami u boku, stojących pośrodku, zawahali się, czy mają się dalej posunąć.
– Wejdźcie, panowie, wejdźcie – zawołał d’Artagnan – jesteście tutaj u mnie, a jak nas widzicie, wszyscyśmy wierni słudzy króla i pana kardynała.
– Zatem, panowie, nic nie będziecie mieli przeciw temu, abyśmy spełnili dane nam rozkazy? – zapytał ten, który wyglądał na dowódcę wyprawy.
– I owszem, nawet pomożemy wam, panowie, jeżeli tego będzie potrzeba.
– Co on gada?… – mruknął Porthos.
– Cicho, gapiu! – szepnął Athos.
– A jednak obiecaliście mi… – cichutko wybąkał kramarz.
– Możemy cię ratować, gdy sami zostaniemy wolni – rzucił mu w ucho d’Artagnan – a jeżeli okażemy chęć bronienia cię, razem nas z tobą wezmą.
– A jednak, zdaje mi się…
– Chodźcie, panowie, chodźcie – głośno powiedział d’Artagnan – nie mam żadnego powodu bronić tego pana. Pierwszy raz w życiu widziałem go dzisiaj, a przyszedł po to, ażeby się dopominać o komorne. Wszak prawda, panie Bonacieux? Odpowiadaj!
– Najczystsza prawda – zawołał gospodarz –