Na marne. Генрик Сенкевич
p>– Otóż i Kijów!
Tak mówił do siebie młody człowiek, nazwiskiem Józef Szwarc, wjeżdżając do starożytnego miasta, gdy rozbudzony formalnościami rogatkowemi, ujrzał się niespodzianie wśród ulic i zabudowań miejskich.
Serce zadrgało mu radośnie: był młody, darł się do życia, więc też wciągał w szerokie płuca, ile mógł, świeżego powietrza i z wesołym uśmiechem powtórzył:
– Otóż i Kijów!
Buda żydowska toczyła się zwolna, podskakując na wystających kamieniach. Szwarcowi sprzykrzyło się siedzieć w niej pod przykryciem z płótna, kazał tedy żydowi skierować do najbliższego zajazdu, a sam szedł obok piechotą.
Potoki ludzi, jak zwykle w mieście, płynęły w rozmaite strony, sklepy błyszczały wystawą, powozy mijały się jedne z drugiemi, kupcy, generałowie, żołnierze, żebracy, mnisi, snuli się przed oczyma Szwarca. Dzień był handlowy, miasto więc przybrało typowy widok tego rodzaju zbiorowisk. Tu nic nie było na darmo: żaden ruch, żadne słowo nie zdawało się być zmarnowane. Kupiec za handlem, urzędnik za urzędem, złodziej za oszustwem – wszystko goniło przed siebie z jakimś wyraźnym celem, wszystko pchało przed siebie życie, myśląc o jutrze, dążąc do czegoś… a po nad tym gwarem i ruchem unosiła się atmosfera gorąca i słońce zarówno odbijało się w błyszczących szybach gmachów, jak w pierwszem lepszem okienku.
– A to zawierucha! – myślał Szwarc, który nie był nigdy w Kijowie, ani w żadnem większem mieście. – To życie!
I zadumał się nad szaloną różnicą między ciasnem życiem w małem miasteczku, a szeroką sceną działania w wielkiem, gdy w tem z zadumy wyrwał go znany dobrze głos:
– Dalibóg Józef!
Szwarc obejrzał się, popatrzał kilka chwil na człowieka, który go nazwał po imieniu, wreszcie roztworzył szeroko ręce i zawołał:
– Dalibóg Gustaw!
Gustaw był to mały i chudy mężczyzna, lat około dwudziestu trzech; długie włosy, kasztanowatego koloru, spadały mu prawie do ramion, krótkie rude wąsy, obcięte równo z ustami, czyniły go na pozór starszym, niż był w istocie.
– Cóż porabiasz, Józiu? Dlaczegoś przyjechał? Do uniwersytetu? Nieprawdaż?
– Tak.
– Dobrze robisz. Nędzne bo to życie bez nauki – mówił, sapiąc Gustaw. – Na jakiż fakultet myślisz chodzić, hę?
– Nie wiem jeszcze, zobaczę – wybiorę.
– Namyśl się dobrze. Ja tu już rok jestem, to się mogłem rozpatrzyć. Wielu żałuje zawczesnego wyboru, ale cóż robić potem? Wracać się za późno, iść naprzód nie ma sił. Łatwiej zrobić głupstwo, niż je naprawić. Jutro zaprowadzę cię do uniwersytetu; tymczasem, jeśli nie masz mieszkania, każ znieść rzeczy do mnie. Mieszkam niedaleko. Możesz odemnie zacząć; jak ci się naprzykrzę, poszukasz sobie innego kolegi.
Szwarc przyjął propozycję Gustawa i za chwil kilka byli już w małej studenckiej izdebce.
– Hę, dawnośmy się nie widzieli; rok jak skończyliśmy szkoły – mówił Gustaw, ustawiając kuferek i zawiniątko Szwarca. – Rok, kawał czasu. Cóżeś robił przez ten cały rok?
– Siedziałem u ojca, który mi nie pozwalał iść do uniwersytetu.
– A cóż mu to szkodziło?
– Człowiek był dobry, ale prosty – kowal.
– A cóż teraz pozwolił?
– Umarł.
– Dobrze zrobił – mówił, kaszląc Gustaw. – Przeklęta astma! dręczy mnie od pół roku. Dziwisz się, że sapię?… Będziesz i ty sapał, gdy posiedzisz nad książkami tak, jak ja. Z dnia na dzień, ani chwili spoczynku. A i z biedą gryź się, jak pies z psem… Pieniądze masz?
– Mam, sprzedałem domostwo po ojcu: mam dwa tysiące rubli.
– Setnie!… To ci wystarczy. Mnie bieda! przeklęta astma!… Oj, tak! Trzeba się uczyć! Zaledwie wieczorem trochę odetchnienia; dzień na prelekcyach, noc na robocie… Ani się przespać! To u nas! Jak wejdziesz w nasze życie, zobaczysz, co to uniwersytet! Dziś cię zaprowadzę do klubu, albo po prostu – knajpy, trzeba się zapoznać z kolegami: dziś zaraz pójdziesz tam ze mną.
Gustaw bez przerwy kręcił się po pokoju, sapiąc i pokaszlując. Patrząc na jego zgarbione plecy, zapadłą twarz i długie włosy, możnaby go wziąć za człowieka zmęczonego wesołem życiem, nie pracą; ale stosy książek i zapisanych papierów, ubóstwo w urządzeniu izby, aż nadto świadczyły, że gospodarz należał do owego rodzaju nocnych ptaków, co więdną zgarbieni nad książką i umierają z myślą o kreskowaniu lub niekreskowaniu jakiejś litery.
Szwarc jednak oddychał pełną piersią atmosferą izdebki; był to dla niego świat nowy i odrębny zarazem. Kto wie – dumał – jakie myśli tryskają z tych głów, mieszkających na czwartych piętrach? kto wie, jaką przyszłość gotują nauce takie poddasza?
– Poznasz dziś jeszcze wielu z naszych – mówił Gustaw, wyciągając z pod łóżka samowar o jednej nodze i podstawiając pod niego dla równowagi stłuczony garnek. – Niech cię nie zraża ten wieczór – ciągnął, sypiąc węgle do samowara – zrobię herbaty… niech cie nie rażą te szalone po części głowy. Jak się rozejrzysz w mieście, poznasz, że i tu głupców nie brak, ale są i tęgie głowy. Zresztą, zobaczysz. Życie to nasze trochę sztuczne, trochę szalone, ale idzie naprzód niemałym krokiem. Oryginałów nie brak, chociaż i bezbarwności pełno czczej, śmiesznej i najgłupszej ze wszystkich głupot. W jednych głowach się pali, a w drugich ciemno – ot, jak teraz na dworze.
Przez chwilę cisza panowała w izbie, słychać tylko było sapanie i dmuchanie w samowar Gustawa. Rzeczywiście, wieczór powoli zapadał, na ściany i podłogę izby padał mrok coraz większy; ogniste kółko, odbite z samowara na podłodze, zwiększało się lub gasło w miarę, jak Gustaw dmuchał, wreszcie woda zaczęła szumieć, sykać i pryskać, Gustaw zapalił świecę.
– Masz tu herbatę. Pójdę na lekcyę – mówił dalej – ty poczekaj tu na mnie, najlepiej prześpij się na mojem łóżku. Jak wydasz pieniądze, musisz i ty postarać się o lekcye. Nudna to rzecz, ale cóż robić? Jest przytem przykra strona życia studenckiego, ale co tam ci naprzód mówić! Nasz świat i reszta świata, to rzecz zupełnie odrębna. Ani nas tu lubią, ani przyjmują i kłócimy się ze wszystkimi, nawet ze sobą… Trudne życie! Jak zachorujesz, jeśli nie kolega, nikt ręki nie poda – to los nas ubogich. Ba, zresztą gniewa ludzi, że my komedyi nie gramy, że nazywamy rzeczy po prostu.
– Czarno rzeczy widzisz – zauważył Szwarc.
– Czarno czy nie czarno – odrzekł z goryczą Gustaw – zobaczysz. A ja ci powiadam, że nie na różach będziesz sypiał… Młodość ma swoje prawa, swoje wymagania. Z tych praw i z tych wymagań w oczy ci się rozśmieją, powiedzą, żeś niedowarzony, nazwą egzaltacyą. A tobie dyabli do tego, jak się to nazywa, kiedy cię to pali lub boli… Zresztą, zobaczysz… Nalej sobie herbaty i połóż się spać – za godzinę wrócę, a teraz daj mi tam czapkę i bywaj zdrów.
Przez chwilę słychać było jeszcze sapanie i kroki Gustawa na schodach. Szwarc został sam.
Słowa Gustawa dziwne na nim zrobiły wrażenie. Szwarc pamiętał go innym: dziś w głosie jego brzmiała jakaś zrzędność i zniechęcenie, jakiś ponury nastrój umysłu przebijał się przez te słowa nawpół porwane, nawpół smutne. Dawniej był zdrów na umyśle i ciele, dziś oddychał z trudnością, w mowie i ruchach jego była dziwna gorączkowość, jak u człowieka, który się wyczerpał.
– Czy go tak już zmęczyło życie? – myślał Szwarc. – Więc to tu trzeba walczyć, trzeba iść przeciw prądowi trochę, a ten biedak widać sił nie miał. Tu trzeba zwyciężyć! Widać, świat nie nazbyt lekką dłonią spoczywa na nas. Do licha, to tu nie łatwa sprawa… Gustaw coś bardzo mizantrop, musiał nieźle osmalić piórka. Ależ on tu nie próżnuje, więc jeszcze idzie naprzód. Może to tylko skorupa ta mizantropia, pod którą wygodniej i bezpieczniej?… Ale jeśli rzeczywiście trzeba iść na przebój lub zginąć? ha!… to pójdę! – zawołał z mocą młody człowiek, lubo w tym wykrzykniku więcej było stanowczości, niż zapału.
W godzinę po owym monologu sapanie znowu dało się słyszeć na schodach i w tej